Korzystając z przerwy semestralnej wielu studentów nadrabia filmowe i serialowe zaległości. Ostatnio wziąłem „na tapetę” Teorię Wszystkiego Jamesa Marsh’a, bo historia życia geniusza przełomu wieków to pozycją, którą każdy megalomania musi zobaczyć.

Film docelowo miał traktować o życiu jednego z największych umysłów ostatnich kilku dekad – Stephenie Hawking’u, którego większość kojarzy z jazdy na wózku inwalidzkim i specyficznej mowie syntezatora. Jednak wizja reżysera nie przypadła mi do gustu. Dlaczego?  Dzieło to nie opowiada nam historii tego wybitnego fizyka, jego niezaprzeczalnie ważnych osiągnięć, lecz skupia się na żonie bohatera – Jane.

W ciągu nieco ponad dwugodzinnego seansu sfera zawodowa, tj. wielkie równania matematyczne, czy zajęcia w sali wykładowej to zaledwie kilka mało znaczących scen. Film bardziej niż o życiu zawodowym przedstawia chorobę i zmiany w życiu prywatnym bohaterów. Dla mnie, jako maniaka filmów biograficznych, to za mało. Nie ma „tego czegoś”, akcja jest wolna, a początkowe relacje Hawkinga i Jane przypomina bardziej typowe hollywoodzkie „love story” niż poważny film o wybitnym człowieku. Z filmu z potencjałem reżyser zrobił typowy „wyciskacz łez”, a chyba nie o to w tym wszystkim chodziło.

Odmienną sprawą jest gra aktorska. Eddie Redmayne’a  stworzył postać kompletną (nie mówię tu o wyglądzie, bo nie to jest akurat ważne), która broni ten film. Felicity Jones, grająca dziewczynę, a później żonę głównego bohatera przez cały seans irytuje. Między tą dwójką nie widać żadnej chemii, która jest niezmiernie potrzebna, by pokazać relacje między nieuleczalnie chorym geniuszem, a kochającą go kobietą.

Niestety, mimo ogromnej sympatii i zapowiedzi tego filmu nie spełnił on moich oczekiwań. Niedopracowany scenariusz, sztampowa fabuła, brak ukazania sukcesów zawodowych… jedynym ratunkiem dla tej pozycji jest gra Redmayne’a. Reasumując moją czysto subiektywną pseudo-recenzję: film dobry do chipsów i coli, ale nie powala.

 

Dawid Koba