Pamiętacie czasy, gdy wbrew woli rodziców, leżeliście pod kołdrą z latarką i czytaliście książkę? Kartka po kartce pochłaniał was świat tak odległy i niewyobrażalny, że oczy nie czuły zmęczenia z powodu tego szalonego tempa. Kartka po kartce, do końca.

24 marca 1973 roku, brytyjska grupa Pink Floyd wydała na świat płytę, której fenomenu opisać zwyczajnie nie sposób. Po prostu nie znam takiego słowa. Genialna, świetna, rewelacyjna, magiczna, wyśmienita, pełna, idealna, spójna, czysta, niezwykła, nadzwyczajna, wybitna, doskonała? Możliwe, że wspólny mianownik tej słownej mieszanki nie oddałby w pełni kwintesencji tego dzieła. „The Dark Side of the Moon” to owoc półrocznej pracy w słynnym studiu Abbey Road. Pracy o tyle niebywałej i paradoksalnej, że muzycy praktycznie w ogóle nie widywali się w studiu. A to raz przyszedł Gilmour i dograł solo do „Time” a to innym razem wpadł Wright i nagrywał partie klawiszy. Gdzie tu paradoks? Otóż, Ciemna strona księżyca jest albumem spójnym, koncepcyjnym. Ponad to, płyta znajduje się na drugim miejscu w historii pod względem największej ilości sprzedanych egzemplarzy, oraz spędziła 14 lat (bez przerwy!) na słynnej liście Billboard 200.

     Nie brakuje wam tych emocji, w dzisiejszym napędzanym pustymi wartościami świecie? Nie macie potrzeby zatrzymać się na chwilę, rzucić wszystko na bok i zastanowić się nad sensem istnienia? To potrwa tylko 42 minuty, które wgniatają się w pamięć. Instrukcja obsługi: koniecznie w nocy, przede wszystkim na słuchawkach, bez zakłóceń, jak w próżni.
Bicie serca, ciche i niewyraźne na początku, systematycznie wzrasta. Strzały, tykanie zegara, głosy, brzdęki kasy fiskalnej, śmiech, krzyk i tak zaczyna się nasz sen i „Speak to me/Breathe”. Rozpływające się gdzieś dźwięki i prośby Davida Gilmoura: oddychaj, oddychaj. Nasz sen jednak po paru chwilach zmienia tempo, brutalnie przekształcając w szaleńcy bieg. Dokąd? Za czym? Każdy indywidualnie widzi swój cel i poprzez drażniące dźwięki syntezatora czeka, aż sen, aż „On the Run” się zakończy. Nagle ze snu wybudzają nas dziesiątki zegarów. „Czas” się obudzić. Czas wracać do rzeczywistości. Tekst Rogera Watersa, dużą część tej rzeczywistości odzwierciedla. Nagle, po spójnym przejściu nadchodzi „The Great Gig in the Sky”. Delikatną partię fortepianową tworzoną przez Richarda Wrighta ubarwia wokal Clare Torry. (Ciekawostka: Floydzi poprosili Torry o pełną improwizację i chcieli aby ta, w trakcie nagrywania myślała o śmierci. Zestresowana wokalistka, po pierwszej próbie wyszła ze studia z płaczem, twierdząc, że poszło jej fatalnie (sic!). Kolejnej próby już nie było). Po tej poruszającej arii nadchodzi przeskok poprzez bluesowe „Money” opisującym – jak łatwo zgadnąć – problemy z przewartościowaniem pieniądza. Kolejnym motywem poruszanym przez zespół jest wojna i międzyludzkie podziały, przedstawione w „Us and Them”. Stąd też zwolnienie tempa, towarzyszące nam podczas instrumentalnych wariacji w „Any Colour You Like” i psychodelicznego „Brain Damage”. Przed nami już finał, zwieńczenie kakofonii dźwięków, kolorów, wartości i emocji. „Eclipse” to podsumowanie idealne, to spięcie klamrą wszystkiego co do tej pory mieliśmy przyjemność podziwiać. Koniec, cisza, bicie serca i…wszystko zaczyna się od początku. Ma się ochotę na kolejną podróż, jeszcze raz i jeszcze raz. Utwór po utworze, do końca.

Mikołaj Gwoździowski