Jak już zaczynać debiut w muzycznym środowisku, to najlepiej z przytupem. W końcu Alfred Hitchcock raz rzucił sentencją, że „film musi zacząć się od trzęsienia Ziemi, potem zaś napięcie ma stale rosnąć”. Nie wiem czy Crimsoni byli fanami słynnego reżysera, ale to hasło musiało im niebywale przypaść do gustu.

Zaczęło się od sesji nagraniowej podczas wakacji 1969 roku, po czym 10 października debiutancki album leżał już na sklepowych półkach. Leżał i leżał aż w końcu sprzedał się w nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy. Lepszego debiutu nie można sobie wymarzyć. Choć zespół musiał brać pod uwagę ryzyko jakie towarzyszyło wydawnictwu. W końcu ciężko jest się przebić i rozgościć w towarzystwie takich sław jak The Beatles, Rolling Stones, Led Zeppelin, The Who, Pink Floyd, Genesis i tak dalej i tak dalej. A jeszcze ciężej jest odrzucić bluesowe fundamenty, które są nieodłącznym elementem rocka, oraz dorzucić odrobinę jazzu i nutkę muzyki poważnej. W ten sposób ciężko liczyć na skradnięcie serc fanów. No chyba, że Ci tych serc nie mają. Jeśli już tacy są to nazywa się ich fanami King Crimson.

Nie wiem czy powinienem zachęcać do sięgnięcia po to wydawnictwo. Poważnie się nad tym zastanawiam, gdyż nie jest to odpowiednia pozycja dla każdego. Więc wbiję tutaj znak z ostrzegawczym hasłem: „Słuchasz na własną odpowiedzialność”. I niech nie zwleka Cię drogi słuchaczu mała ilość utworów. Niby jest ich tylko pięć ale za to są czasowo nieograniczone. Najpierw siedem minut, potem sześć, następnie osiem i dwanaście by skończyć skromnymi dziewięcioma.

Jednakże, odsłonię lekko kurtynę i przybliżę wydarzenia z tego widowiska. Posługuje się taką teatralną nomenklaturą, gdyż jest to muzyczny spektakl wyreżyserowany na scenie wyobraźni każdego słuchacza. Album ten zaczyna się od istnej orgii, w której króluje syntetyczny saksofon, perkusja, gitara i instrumenty wszelkiej maści wrzucone i zamieszane w kotle tytułowego Lucyfera. I sam tytuł (21st Century Schizoid Man) zdradza już co się będzie działo. Żadnego przypadku. Wszystko współgra z myślą przewodnią Roberta Frippa. Wstęp może już odrzucać, jednak w tym momencie bym odradzał, gdyż przed nami dwa kluczowe punkty spektaklu. „I talk to the wind” oraz „Epitaph”. Potem już można podnieść się z fotela i wyjść, ale wydaje mi się, że gdy przetrwa się te utwory, to nikt nie będzie mieć ochoty kończyć. Balladowa rozmowa z wiatrem rozpływa się delikatną i nieobliczalną zarazem partią fletu. A ta przenosi nas już w poważne i patetyczne „Epitaph” współgrające z orkiestrą. Później już tylko tuzin minut w „Moonchild” i zakończenie przedstawienia i wizytacji u Karmazynowego Króla. Kurtyna opada, aktorzy nas opuszczają i w teatrze powinna być słyszalna jedynie cisza.

Mikołaj Gwoździowski