Chociaż chodziliśmy do równorzędnych klas w gimnazjum, pierwszy raz mieliśmy okazję porozmawiać na studiach. Ja, jako studentka I roku dziennikarstwa, szukałam materiału na reportaż. Kiedyś zobaczyłam na Facebooku, że pewien chłopak chce przejechać rowerem 1500 km, po to, by wspomóc Opolskie Hospicjum Betania. Dzisiaj jest już po trzeciej wyprawie. Poznajcie Roberta Ćwiklińskiego, studenta Politechniki Opolskiej, kibica Odry Opole i najważniejsze, organizatora Kibicowskiej Wyprawy Rowerem. Przejechał nim już prawie 8000 km i zebrał około 65 000 złotych dla opolskich fundacji. Formuła jest prosta. Wsiada na rower, kręci kilometry, odwiedza kluby, zbiera koszulki, które potem licytuje. W międzyczasie prowadzi zbiórkę na siepomaga.pl. Wszystkie zebrane pieniądze zasilają konto wybranej przez niego placówki.

 

Wszystko zaczęło się dzięki Twojemu bratu, który zorganizował Wyprawę Wisła 2012/2013, a później Wyprawę na Gobi.

Tak, pierwszy etap Wyprawy Wisła polegał na przejeździe z rodzinnej miejscowości Kolonowskie do Wisły i z powrotem. Drugi to był spływ kajakowy. Ja byłem wtedy jego takim  menadżerem i organizowałem wszystkie sprawy związane z Facebook’iem i stronami internetowymi. Starałem się jego wyprawę tak nakręcić, żeby zebrać konkretną sumę pieniędzy, ponieważ pierwsza wyprawa nie przyniosła pożądanych efektów. No i później kiedy brat startował z Wyprawą Gobi, ja już byłem przygotowany na swoją pierwszą Kibicowską Wyprawę Rowerem. 1700 km dla Opolskiego Hospicjum Betania, podczas której łącznie (ze zbiórki na siepomaga.pl i z licytacji koszulek) udało się zebrać 10 000 złotych. Rok później to Kibicowska Wyprawa nr 2, 2 850 km. Zbiórka na poziomie 15 000 złotych, dla Fundacji DOM Państwa Jednoróg w Opolu. Te pieniążki miały zostać przekazane na zakup busa. Akurat byli gotowi na start w specjalnym programie, ponieważ do wystąpienia o dofinansowanie potrzebowali właśnie 15 000 złotych.

Było Ci łatwiej przygotować tę drugą akcję?

Zdecydowanie, bo już nie byłem takim Janem Kowalskim, który chce przejechać po klubach. Ludzie wiedzieli już, czym jest Kibicowska Wyprawa, łatwiej zdobywałem kontakty do kibiców, bo jednak przez kilkoro z nich w Polsce jest łatwiej załatwić te koszulki. No i przede wszystkim sami kibice odzywali się do mnie, sami się kontaktowali, pisali, sami dzwonili. W tamtym roku sam załatwiłem około 20 klubów, resztę z 68 klubów, przez kibiców.

Niedawno wróciłeś z Anglii, 4 000 km dla Domowego Hospicjum Dla Dzieci w Opolu. Co mówili bliscy, znajomi, kiedy im powiedziałeś o swoich planach?

W sumie to mama się załamała, bo akurat to był ten okres, kiedy w Calais zaczynały się największe rozboje. Dziewczyna była przerażona, a ja się powoli zaczynałem zbierać w sprzęt tzn. jakieś pałki, noże, race, gazy pieprzowe. Tak żeby mieć wszystko pod ręką i gdyby doszło do jakiegoś większego starcia, żeby móc ze wszystkiego skorzystać.

Nie bałeś się jechać tak daleko rowerem?

No pewnie, że się bałem, ale dopiero w momencie, kiedy przekroczyłem granicę francuską. Troszeczkę przeraziłem się, kiedy wjeżdżałem do Niemiec, bo to jednak taka granica, wyjeżdża się z kraju, wszystko jest już w innym języku, wszystko jest troszeczkę cięższe. W sumie jedyne czego się bałem to trochę tej Francji. Na szczęście przez Calais nie musiałem przejeżdżać, dojechałem tylko do Dunkierki. Tam odebrał mnie mój sponsor samochodem i podwieźli mnie 40 km, więc nie musiałem przejeżdżać przez tę największą dżunglę.

Wyprawa była podzielona na dwa etapy: europejski i brytyjski. Każdy przejechałeś na innym rowerze.

Można tak powiedzieć, taki był mój plan. Najpierw miał być rower szosowy z przyczepką i to był odcinek europejski około 1500 km. Później etap brytyjski, miał być na rowerze treekingowym z pełnym obciążeniem. Niestety przez tę kontuzję, której się nabawiłem, po jakichś ośmiu dniach musiałem zamienić znowu rower, na szczęście miałem go blisko Londynu. No i zrezygnowałem z przyczepki, zrezygnowałem z wszystkich sakw, spakowałem się w jeden plecak i jeździłem tylko z tym plecakiem, żeby odciążyć nogę.

Nie wszystko jednak przebiegło tak jak sobie zaplanowałeś: problemy z nogą, rowerem, no i nieprzyjacielscy tubylcy. Opowiedz coś o tym.

Tak, najpierw miała miejsce akcja pod Bielefeldem, zaatakowali mnie, jak ja to nazywam „matki z dziećmi”, wyglądali na Syryjczyków. Najpierw wyskoczyło dwóch, potem kolejnych dwóch, potem trzech. Mężczyźni w sile wieku, od osiemnastu do trzydziestu lat, biegli w moim kierunku. Byli w odległości trzydziestu metrów, nie było szansy, żeby uciekać, bo z miejsca, z którego zjechałem akurat była górka, więc jedyne co mnie uratowało to to, że rzuciłem w nich odpaloną racę. Oni na szczęście się jej przerazili, nie wiem, może myśleli, że wybuchnie i lekko odskoczyli. Ale kiedy się zorientowali, że to nie jest nic wybuchowego rozpoczęli pogoń. Ja w tym momencie już kręciłem w górę i w tym momencie strzelił mi lewy Achilles. Niestety, dzień później Niemiec wyjechał mi samochodem tak, że musiałem się ratować, żeby w niego nie uderzyć i nie zniszczyć całego roweru. Zjechałem na pobocze i śruba, która trzymała przyczepkę z rowerem, po prostu pękła. Wtedy było śmiesznie, bo jechaliśmy w niedzielę do Holandii, która była oddalona o dwadzieścia, trzydzieści kilometrów i szukaliśmy otwartego sklepu rowerowego, żeby móc tę część sparować. Praktycznie całą niedzielę spędziliśmy na tym, żeby przygotować rower do dalszej jazdy.

Przez te problemy z nogą nie myślałeś, żeby się poddać? Pewnie strasznie bolało.

No bolało. Najgorsze były pierwsze cztery dni, nie mogłem chodzić, nie umiałem tej nogi postawić na normalnym podłożu. Czy myślałem o tym, żeby się poddać? Kurczę, były takie momenty, ale potem jakoś się motywowałem. Im bardziej ludzie mi mówili, że mam kończyć, tym bardziej zbierało mi się w głowie, żeby tego nie robić. Dziewczyna mówiła, że to nie jest wstyd, bo mówiła, że mam kończyć. Fizjoterapeutka na trasie, wszyscy znajomi tak samo. Przejechałem tyle kilometrów, a na dobrą sprawę nie odebrałem ani jednej koszulki, a po to tam jechałem. Plan był taki, żeby dojechać przynajmniej do Londynu. W Londynie tak sobie przesuwałem tę poprzeczkę wyżej „chociaż mieć te 20 000 zł”. Udało się uzbierać te 20 000 zł, akurat byłem w Liverpoolu, no i zawróciłem.

Ale właśnie jakby nie patrzeć, udało się uzbierać 20 000 złotych, czyli tyle, ile zamierzałeś, nawet z lekką nadwyżką. Jaka była Twoja pierwsza myśl, kiedy zobaczyłeś na siepomaga.pl, że osiągnąłeś swój cel?

Najpierw zobaczyłem, że mam 16 000 zł. Wiedziałem, że mam około 2 000 zł przy sobie, więc razem było już 18 000 zł. Brakowało 2 000 zł, więc zacząłem pisać po różnych piłkarzach, których znam, że w sumie brakuje tylko 2000 zł. Gdyby była taka możliwość, żeby udostępnili post i może któryś z ich znajomych wpłaci może 20, 50, a może 100 zł. Okazało się, że Ariel Borysiuk, były piłkarz Legii, teraz Queens Park Rangers, sam wpłacił te 2 000 zł. A później wpłynęła druga wpłata w wysokości 2 700 zł, jest to anonimowa wpłata, ale wydaje mi się, że wpłacił to Jerzy Dudek. Podkreślam, wydaje mi się, bo o godzinie 13:32 napisał o tym informację na swoim Facebooku, po czym siedem minut później wpłynęła właśnie ta wpłata.

Wyprawa to nie tylko pomoc opolskim organizacjom, przejechanie tysięcy kilometrów, ale też Twój ogromny wysiłek. Dużo czasu poświęcasz na treningi?

Teraz skończyłem wyprawę, byłem na dwutygodniowym urlopie i już zacząłem się przygotowywać do następnej. Od wyprawy do wyprawy cały czas coś się robi. Jeżeli wyprawy są rowerowe to praktycznie cały czas bieganie, siłownia i crossfit. Jeżeli, tak jak w przyszłym roku, będzie wyprawa kajakowa trzeba będzie do tego biegania dorzucić też inne dyscypliny, żeby po prostu mieć wszechstronnie rozwinięte ciało. W kajaku potrzebne są nie tylko ręce, ale też i nogi. Całe ciało musi być przygotowane na to, że kajak może się wywrócić, że trzeba płynąć i jeszcze ratować sprzęt.

Ważna jest również cała otoczka w mediach społecznościowych, która to nakręca. Masz grafików, znajomych, którzy nagrywają piosenki i oficjalne zapowiedzi, chłopaka, który dba o oprawę video. Skąd ci ludzie w Twoim życiu? Szukałeś ich czy sami się do Ciebie zgłosili?

W sumie to różnie. Część osób sama się do mnie zgłosiła, np. ktoś mówi „stary, jestem grafikiem, spotkaliśmy się na trasie, widzę co dobrego robisz, będę Ci robił grafikę za darmo”. Tak samo właśnie było z Czarnym, chłopakiem, który nagrywa mi wszystkie zapowiedzi. Chłopak jest z Leszna, przyjeżdża do Opola i nie chce słyszeć, o tym, żebym dał mu jakąś złotówkę. Czasami nawet się buntuje, kiedy zapraszam go na obiad. To jest fantastyczny chłopak, po prostu. A dzięki tym znajomościom w kibicowskim świecie udało mi się znaleźć kolejny szczebel wyżej, czyli agencję reklamową z Kołobrzegu, która się zajmie moją wyprawą i będzie ją promowała.

Na przyszły rok planujesz dwie wyprawy. Możesz zdradzić jakieś szczegóły? Wspominałeś, że ta pierwsza będzie kajakiem

Pierwsza będzie wyprawą kajakową, spływ wzdłuż całej Odry. Będzie nosiła nazwę Odra Odrą, dlatego, że jestem kibicem Odry, będę płynął Odrą dla kibica Odry – Kwacha. To jest mój kumpel Krzysiek, który zachorował na raka, chłonniaka. Lekarze jakiś czas temu dali mu dwa lata życia. Chłopak ma 34 lata, trzech synów i piękną żonę. Naprawdę to jest ciężki przypadek, a chłopak jest bardzo pozytywny, jest dobrym człowiekiem. Aż serce się kraje, kiedy widzi się, jak on przytula tych swoich synów, a zdaje sobie sprawę, że za niedługo może już tego więcej nie zrobić. I to właśnie dla niego jest ta wyprawa. Następna, która odbędzie się w przyszłym roku, będzie wyprawą rowerową Rowerem na Węgry. Wiadomo „Polak Węgier dwa bratanki”, tego nie będę nikogo uczył. W sumie taki był plan, żeby na Węgry jechać od razu po Polsce, jednak wiem, że wyprawa do Anglii dała mi, że tak powiem, większy rozgłos medialny. Jadąc na Węgry, nie będę Robertem Ćwiklińskim, który przejechał Polskę i zebrał koszulki, ale będę tym kimś, kto przejechał całą Europę, po to, żeby zebrać m.in. koszulkę Liverpoolu. Myślę, że taka karta przetargowa ułatwi mi kolejne wyprawy, zaczynając od tej na Węgry. Ludziom wydaje się, że polscy kibice średnio będą licytowali te koszulki węgierskie, ale jest wręcz przeciwnie. Mówię tu na przykładzie tego, że polskie kluby, polscy kibice mają układy tzw. zgody z kibicami węgierskimi. Jak my w Opolu mamy zgodę z Sopronem, więc jak taka koszulka trafi w moje ręce, to pół Opola będzie się o nią zabijało. Tak samo jeżeli trafi do mnie koszulka Diósgyőri. Tę koszulkę mam już przygotowaną, będzie o nią walczył Bełchatów, Tarnobrzeg i Sandomierz. I tak jest właśnie z tymi koneksjami polsko-węgierskimi. Wiem, że ta wyprawa będzie naprawdę ciekawa. Trasa też będzie interesująca, bo najpierw trzeba będzie się przebić przez Polskę, potem przez Słowację, czyli musimy przejechać przez góry, do tego odcinek na same Węgry nie należy do najprostszych. Trasa będzie fajna i, przede wszystkim, będzie prowadziła słowiańskimi drogami, naszymi drogami.

Masz jakieś amulety od bliskich, które mają się chronić i przynieść szczęście na trasie?

Mam ich kilka. Pierwszy to wizerunek Jana Pawła II, który dostałem od kibica Śląska Wrocław. My się ze Śląskiem bardzo nie lubimy, ale ten kibic wierzy, że w tym obrazku coś jest. Jest on poświęcony przez papieża. Kibic Anwilu Włocławek, to jest koszykarska drużyna, oddał mi swoją szczęśliwą monetę, którą rozjechał pociąg. Ona jest płaska i noszę ją zawsze przy sobie w portfelu. A dziewczyna przygotowała dla mnie różaniec, z którym jej babcia poszła kiedyś do Fatimy i była w Ziemi Świętej.

Czym jest dla Ciebie wyprawa? Co jest w niej dla Ciebie najważniejsze?

Poznawanie ludzi, bo na dobrą sprawę kiedy poznaję tych ludzi przez Internet czy dostaję do nich telefon to to są dla mnie tylko liczby albo imię i nazwisko, które widzę na Facebooku. A kiedy się z nimi spotykam to okazuje się, że ta osoba ma swój wzrost, ma swoje poglądy. I ci poznani ludzie zostają na lata, to nie jest tak, że nie mam z nimi kontaktu. Wiadomo, że nie z wszystkimi, bo niektórzy też przekazali koszulkę tylko po to, żeby mieć spokój. A niektórzy zostali i są w moim życiu bardzo blisko. Najważniejsi są ludzie i to, co my możemy z tymi ludźmi zrobić. W tym przypadku dać tym dzieciakom radochę i zakupić im potrzebny sprzęt. 

 

Asia Gerlich

foto. archiwum prywatne Roberta