Opolski artysta szczególnie związany z techniką sitodruku. Pracę jako wykładowca zaczął krótko po studiach i od pięciu lat jest opiekunem Pracowni Grafiki i Pracowni Fotografii w Instytucie Sztuki.

Jak to jest: wykładać na uczelni, w której zdobyło się dyplom?

Nie wiem, jak to jest wykładać na uczelni, w której nie zdobyłem dyplomu <śmiech>. Śmiesznie jest trochę, jak się ze swoimi profesorami przechodzi “na ty”. To jest takie… inne, po prostu, ale ogólnie jest bardzo w porządku. Znaczy, tutaj w Instytucie i tak mamy dosyć luźne stosunki, jeżeli chodzi o doktorantów.

Właśnie – dlaczego tak jest, że w Instytucie Sztuki studenci z wykładowcami mówią sobie po imieniu?

W zasadzie nie wiem. Taka swobodna formuła była tutaj od zawsze. Od początku w Instytucie Sztuki byli bardzo młodzi pracownicy; ta różnica między studentem a wykładowcą nie była tak duża, jeżeli chodzi o wiek. I to było trochę krępujące, takie trzymanie się tych tytułów naukowych. Zresztą tu w Instytucie raczej nikt nie przywiązuje do nich wagi, przynajmniej młodzi pracownicy. Sam wolę, jak studenci mówią do mnie po imieniu.

To prawda, że jest Pan inicjatorem Pracowni Sitodruku w Instytucie Sztuki?

Inicjatorem? Nie, ponieważ Pracownia w planach była już dawno – pierwsze pomysły na nią pojawiły się przy okazji remontu, ale kłopot był z jej prowadzeniem, nie było osoby, która by się na tym znała. Ja akurat zdobywałem na ten temat wiedzę, uczestniczyłem w różnego typu warsztatach związanych z sitodrukiem, przyuczałem się od ludzi, którzy zajmują się tym od kilkudziesięciu lat. W końcu udało nam się uruchomić Pracownię razem z Bartkiem Trzosem.

 

Dlaczego akurat sitodruk? Co takiego jest w sitodruku?

Może prędkość, w porównaniu z innymi technikami graficznymi. W przypadku np. linorytu dużo czasu poświęcamy na przygotowanie projektu i przeniesienie go na matrycę, a w przypadku sitodruku większą część czasu poświęcamy na sam rysunek, ale proces druku jest bardzo szybki (w przeciwieństwie do awaforty, akwatinty i linorytu).

Czy w dobie nowych mediów i cyfryzacji tak tradycyjne techniki jak sitodruk przetrwają?

Jeszcze kilka lat temu sitodruk dobrze się trzymał jeżeli chodzi o zastosowanie przemysłowe w odzieży przede wszystkim, dzisiaj jest już inaczej. Teraz są potężne maszyny do druku cyfrowego na tkaninach. Co do zastosowania warsztatowego, artystycznego – myślę, że bez problemu przetrwa. Cyfryzacja spowodowała, że sitodruk teraz stosuje się w mniejszych nakładach, co kiedyś było totalnie nieopłacalne. Aczkolwiek sitodruk jeszcze trochę wyprzedza druk cyfrowy, mamy różne chemie, które pozwalają stworzyć np. druk przestrzenny na koszulce – to tylko jeden z przykładowych efektów, których nie można uzyskać za pomocą “cyfry”..

Na stronie Instytutu Sztuki czytamy o Panu: „W ostatnim czasie przenosi swoje obserwacje zachowań i postaw ludzkich utożsamiane z pluszowymi niedźwiedziami na formy przestrzenne”. Dlaczego niedźwiedzie?

Sam nie wiem. Zawsze to zwierzę mi się podobało. Nigdy nad tym szczególnie się nie zastanawiałem, dlaczego akurat niedźwiedź a nie świnia, pies czy kot. Może dlatego, że taką maskotkę niedźwiedzia łatwo uszyć i utożsamić gdzieś tam z jakąś postawą dziecięcą i „doszyć” do tego jakąś dodatkową opowieść. Od zawsze były miśki.

Czym się Pan inspiruje?

Inspiruję się wszystkim, co mnie otacza, a w szczególności lubię opuszczone podwórka, to mnie bardzo fascynuje. Tak samo fascynują mnie otwarte okna, w ogóle okna mają w sobie jakąś tajemniczość – każą zastanawiać się, co dzieje się po drugiej stronie. Tak jak drzwi, drzwi też są fajne <śmiech>.

Zajmuje się Pan też fotografią. Fotografia – technika cyfrowa i grafika warsztatowa – analogowa. Dlaczego akurat te dwie formy?

Miałem na studiach ogromny kłopot z rysunkiem, w sumie do tej pory mam. Fotografia to było dla mnie wyjście do tego, aby szkicować aparatem, i dalej tak robię. Rzeczy, które obserwuję, łatwiej jest mi sfotografować niż narysować. I szybkość – szybciej jest wykonać fotografię i potem wykorzystać ją w grafice. Aczkolwiek teraz, kiedy już nie mam nacisku profesorskiego, chętnie rysuję i eksperymentuję z tym rysunkiem na swoją własną modłę. Choć rysunek stricte akademicki nadal będzie sprawiał mi trudność, ponieważ nie jestem po plastyku (Liceum Plastyczne – red.) a po Zespole Szkół Mechanicznych, po drodze też miałem 2 lata studiów na innym kierunku i w ogóle byłem trochę starym studentem.

Jaki to był kierunek?

Pedagogika specjalna z oligofrenopedagogiką.

Najpierw mechaniczniak, potem pedagogika – kiedy pojawiło się zamiłowanie do grafiki?

Nie wiem czy o tym mówić, bo to niechlubna karta w moim życiorysie <śmiech>.

Każdy ma prawo do pomyłki. Szczególnie młodzi ludzie szukający swojej drogi – nie powinniśmy traktować tego jako tabu. Wielu studentów decyduje się zmienić swój kierunek studiów.

Tak, to była mega pomyłka i to się okazało na drugim roku, gdzie była socjologia badań pedagogicznych, z którą miałem niesamowite kłopoty. Nie przygotowałem się na egzamin we wrześniu i trzeba było dalej studiować i wymyśliłem, że najpierw będę zdawał na ASP w Krakowie, rysując pół roku wcześniej w domu, nie chodząc na żadne kursy rysunku i to też był trochę strzał w stopę, tam się nie dostałem. Ostatnią furtką było zdawanie do Instytutu Sztuki i tutaj się dostałem.

Trochę z przypadku?

Może trochę z przypadku, ale wiedziałem na pewno, że to nie będzie dalej pedagogika, a chciałem studia jednak bardziej kreatywne. W podstawówce bardzo lubiłem rysować, potem trochę pod wpływem fascynacji kuzynem zdecydowałem się na mechaniczniaka (to akurat okazało się pomocne w Pracowni Rzeźby – wkręcanie, skręcanie i majsterkowanie) Ale tam był tylko rysunek techniczny, no i to poskutkowało dużą przerwą. Potem były studia pedagogiczne, które były złym wyborem, ale nie były do końca zmarnowane, bo była tam psychologia, która mi się bardzo podobała, nauka o rozwoju i działaniu człowieka też była ciekawa. No i takie były dziwne przeskoki w życiorysie <śmiech>. Zawsze rzeczy manualne mnie kręciły. Po prostu chciałem coś zmienić w swoim życiu, ale wiedziałem, że nie chcę być mechanikiem i pedagogiem terapeutą, aczkolwiek teraz jestem pedagogiem, ponieważ uczę jeszcze w Zespole Szkół Ekonomicznych, no i tak się to wszystko się dziwnie poskładało, ale nie żałuję tych wyborów.

A jak to jest – studenci Instytutu Sztuki kontra studenci ASP? Według Pana jest wyraźny podział między nimi?

Ja myślę, że to jest mit, może kiedyś tak było, ale teraz te granice mocno się zacierają. Studenci ASP mają zdecydowanie więcej przedmiotów nastawionych na kierunek, który chcą studiować – czy to malarstwo, czy grafikę, czy nowe media. My, jako wydział uniwersytecki, musimy bardziej kłaść nacisk na edukację ogólną, i myślę, że w tym miejscu jest główna różnica. Pracuję z grupą, która nazywa się Grafianie, jestem jej założycielem razem z kolegą Arturem Boguckim, wcześniej wspomnianym, od którego się dużo o sitodruku nauczyłem. Do tej grupy dołączyli m.in. właśnie studenci po ASP, również amatorzy. Robiliśmy warsztaty w lipcu, także z udziałem ludzi z ASP we Wrocławiu i właśnie ci studenci też mówili o tym micie, ale kiedy zobaczyli, jakimi my dysponujemy możliwościami technologicznymi w Instytucie, to sami stwierdzili, że jest inaczej. Coraz więcej ludzi idzie do ASP na magisterkę po licencjacie u nas i nie widzą różnicy w poziomie. Nikt nie powinien odczuwać kompleksów, że ukończył Instytut Sztuki, wręcz przeciwnie, absolwenci IS są lepiej wykształceni ogólnie, a jeżeli jakieś różnice są, to prędzej czy później się wyrównają. Przynajmniej ja tak uważam.

Kim są Grafianie, może Pan więcej powiedzieć?

Grupa powstała w Niemodlinie przy Ośrodku Kultury i tam działa już od ponad roku, członkowie spotykają się co wtorek. Zajęcia prowadzi głównie Artur, ja jestem trochę “z doskoku”, do organizacji wystaw. Grupa powstała przede wszystkim z myślą o dzieciakach, ale już się tak rozrosła, że chcą do niej dołączać ludzie z całej Polski, w różnym wieku. Co jakiś czas organizujemy zamknięty warsztat dla tej grupy i dla chętnych i drukujemy.

Nie myślał Pan, aby stworzyć taką grupę przy Instytucie Sztuki w Opolu?

To jest pomysł, może Grafianie II. Czasami tak sobie z Arturem rozmawiamy i myślimy o tym, aby stworzyć taką grupę, która działałaby w całej Polsce, jak Podziemny krąg, żeby to było totalnie niezależne, niezrzeszone, nieobwarowane regulaminami, opłatami, ustawami itd. Może kiedyś się to uda.

Pan również szyje, skąd się u Pana to wzięło?

Tak, szyję, od zawsze chciałem nauczyć się szyć na maszynie. To też zaczęło się w podstawówce, miałem taką fajną panią od zajęć praktyczno-technicznych. Tam piekliśmy, gotowaliśmy i ręcznie szyliśmy i coś tam umiałem już uszyć. Później zobaczyłem jak babcia mojej żony szyje na maszynie. Jezu, jak mi się to podobało, jak coś powstaje z kawałka materiału, jak coś można wykreować. Babcia mojej żonie pokazała jak szyć, jednak ja szybko wskoczyłem na miejsce małżonki i wmontowałem się w to krzesełko. Później pojawiły się te miśki, znalazłem wykroje pluszaka i zacząłem eksperymentować z różnymi materiałami. Może akurat dlatego misiek, że znalazłem ten wykrój – może gdybym znalazł wykrój innego zwierzaka to byłby to tygrys, pies czy kot, ale misiek jest okej.

Jakie wyzwania stoją przed studentami/absolwentami związanymi ze sztuką?

Ogromne. Jeżeli ktoś nie jest kreatywny w Instytucie i jako student nie podejmuje żadnych działań i sobie tak bumeluje (to dotyczy każdego kierunku), to kończąc studia dostaje od rzeczywistości pięścią w potylicę. Upada na deski i albo się zbiera, jest kreatywny, coś robi, albo nie – i kończy jako bezrobotny. Akurat nasi studenci znajdują zatrudnienie w swoim zawodzie. Jednak wyzwań jest bardzo dużo, gdy patrzę na przestrzeń miejską, na to, jak jest zagospodarowana pod względem estetycznym, to wydaje mi się, że jest wiele rzeczy do zrobienia. Studenci mają duże pole do popisu, ale wszystko zależy od tego, jak się “wstrzelą” w rynek i w rzeczywistość. Na pewno nie jest łatwo, ja jestem tego doskonałym przykładem. Wyzwaniem jest z pewnością także utrzymanie się ze sztuki, czyli sprzedaż swoich prac.

A jaki jest Pana sposób?

Jeszcze go nie znam, ciągle odkrywam. Na pewno jednym ze sposobów jest jeżdżenie na różnego rodzaju targi rzeczy ładnych, np. Mustache w Katowicach, tam można próbować coś sprzedać. Ale jeżeli chodzi o sprzedaż to trzeba być twardym i ponosić tego koszty. Nie znam nikogo, kto utrzymałby się z samej sztuki, trzeba czasami podejmować zlecenia komercyjne, żeby się utrzymać. Tak jak ja, znajomi wykładowcy z IS poza tworzeniem czegoś artystycznego i wykładaniem na uczelni wykonują jeszcze mnóstwo zleceń komercyjnych – zajmują się projektowaniem, składaniem publikacji. Sama twórczość nas nie wyżywi.

Czym Pan zajmuje się poza wykładaniem i uczeniem w szkole?

Prócz tego, że uczę w jednej i drugiej szkole, staram się prowadzić profile sprzedażowe swoich rzeczy. Próbuję sprzedawać plakaty wykonywane w technologii sitodruku a czasami cyfrowo na takich portalach jak Pakamera czy DaWanda. Próbuję też na brytyjskiej Satchi Online i tam udaje mi się sprzedać coś za dobrą cenę, ale zdarza się to raz na rok, raz na dwa lata. U nas w Polsce z tym odbiorem sztuki jest zdecydowanie trudno, nie stać Polaków na to, aby kupować obrazki, tak jak jest to we Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Nie mamy jeszcze tej kultury konsumpcji sztuki.

A jak Pan sądzi, zmienia się to?

Myślę, że idziemy ku dobremu. Na razie jesteśmy zachłyśnięci IKEĄ, ale to też nie jest złe, tam też projektują artyści. Trzeba nastawić ludzi na rzeczy bardziej indywidualne, spersonalizowane. Przed nami dużo pracy, żeby wyrobić w ludziach gust.

 

red. Monika Mitulla, Dawid Machecki

fot. Dawid Machecki