Językoznawca, wykładowca oraz wielki fan rocka progresywnego. Doktor Radosław Marcinkiewicz opowiedział nam o swoim niezwykłym zamiłowaniu do muzyki, ulubionych zespołach, pracy ze studentami, a także o pewnym epizodzie z karierą wokalną. Niełatwo jest połączyć pasję z życiem zawodowym czy też rodzinnym. Przekonamy się jednak, że jest to możliwe, a bohater naszego wywiadu będzie tego dobrym przykładem.

Jak trafił Pan na Uniwersytet Opolski?

W 1992 r. ukończyłem liceum w Nysie, wtedy też na Uniwersytecie Opolskim utworzono nowy kierunek studiów – filologia rosyjska z filologią polską. Wówczas w Polsce z wiadomych powodów mało kto chciał się uczyć języka rosyjskiego, postanowiono więc przyciągnąć studentów, łącząc siły dwóch instytutów. Kierunek okazał się strzałem w dziesiątkę, chętnych było wielu, lecz lista dostępnych miejsc niestety okazała się krótka. O przyjęciu decydował wynik rozmowy kwalifikacyjnej oraz średnia ocen z kilku przedmiotów, a były wśród nich takie, za którymi nie przepadałem. Już podczas tej rozmowy, zarówno w części prowadzonej po polsku, jak i w trakcie tej toczonej po rosyjsku miałem okazję mówić o muzyce, także rockowej. Skala ocen była dwustopniowa, a ja uzyskałem aprobatę komisji. Niestety, średnia ocen pozwoliła mi na zajęcie miejsca drugiego czy trzeciego pod kreską, co nie może dziwić, bo w szkole średniej zajmowałem się gównie słuchaniem muzyki, nie dbając o śrubowanie ocen. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że jednak dostałem się na studia. Promotorem mojej pracy doktorskiej był prof. dr hab. Wojciech Chlebda, ale po obronie nie pracowałem na uczelni. Po upływie pięciu lat zostałem zatrudniony w instytucie, którego ówczesna nazwa to Instytut Filologii Wschodniosłowiańskiej.

Wspomniał Pan, że w liceum muzyka była ważniejsza od nauki. Skąd u Pana ta pasja do muzyki? Kiedy to się zaczęło?

Wychowałem się w domu muzykujących osób, w którym nie brakowało instrumentów muzycznych, znalazło się miejsce nawet dla kontrabasu. Mój tata grał w swoim zespole przeważnie na gitarze basowej i akordeonie. Mnie zachęcał do rozwijania umiejętności wokalnych. Nieopodal mieszkał wujek, mój chrzestny, który także stał na czele zespołu. Każde większe spotkanie w rodzinnym gronie wiązało się ze śpiewem na głosy – to pewnie przyczyna mojego zauroczenia muzyką zespołów, w których twórczości ważne miejsce zajmują harmonie wokalne. Miałem ułatwioną sytuację. Od najmłodszych lat nasiąkałem muzyką.

Jakie były pana muzyczne początki? Od czego pan zaczynał?

Jako dziesięciolatek zwróciłem uwagę na grupę Lady Pank. Dzisiaj stwierdzam, że nie ma się czego wstydzić, zwłaszcza jeżeli mówimy o pierwszych płytach zespołu. Album LP3 polubiłem trochę później. To była muzyka nieco bardziej wielowymiarowa. Pamiętam, jak zaskoczył mnie fakt, że w zespole nie śpiewa tylko Janusz Panasewicz, ale również Jan Borysewicz (wciąż bardziej obcy), że w teledysku można pokazać najbardziej znanego członka grupy jako siedzącego bezczynnie. Dowiedziałem się wtedy, że funkcje pełnione przez muzyków w zespołach rockowych nie są dane raz na zawsze. W tamtym czasie polubiłem Kajagoogoo, ale w składzie bez Limahla. Właśnie jego odejście z grupy pozwoliło wykazać się pozostałym muzykom, błyszczał zwłaszcza basista Nick Beggs, grający także na sticku Chapmana, w dodatku zespół zaprosił do współpracy sekcję dętą. Brzmiało to nowocześnie, ale i szlachetnie. Później przyszedł czas na Queen. Początkowo zwróciłem uwagę na doskonałe harmonie wokalne, niesamowitego wokalistę i niepowtarzalnie brzmienie gitary Briana Maya. Uświadomiłem sobie wtedy, że, ponieważ w muzyce zauważamy przede wszystkim elementy najbardziej wyeksponowane, czasem, gdy jako słuchacze zadamy sobie trochę trudu i zwrócimy uwagę na to, co się dzieje w tle, możemy odkryć prawdziwe skarby.

Mógłby Pan wskazać najlepszy koncert w którym brał udział?

To jest zawsze trudny wybór. Zwykle wymieniam kilka koncertów. Na pewno do tej kategorii zalicza się katowicki występ Yes podczas trasy Yes Sympohonic z Jonem Andersonem w świetnej formie, Chrisem Squire’em szalejącym po całej scenie z gitarą basową i Stevem Howe’em nie opuszczającym własnego terytorium, wyznaczanego przez perski dywan. Świetne nagłośnienie, rewelacyjny repertuar, dyskretna rola orkiestry. Muszę również wspomnieć o dwóch krakowskich (2000 i 2002 r.) i jednym poznańskim (2005) koncercie Dream Theater. Nie mógłbym pominąć pierwszego występu grupy Planet X w Opolu. Jest to mniej znany zespół, założony przez byłego klawiszowca Dream Theater, Dereka Sherinina. Muzycy zostali przyjęci przez polską publiczność niezwykle entuzjastycznie, czego chyba się nie spodziewali. Na płycie, którą nagrali po tej trasie koncertowej, znalazł się utwór Poland, stanowiący rodzaj podziękowania dla polskiej (opolskiej!) publiczności. To piękny gest, choć jeszcze bardziej ucieszyłby mnie tytuł Opole.

Czy myślał Pan o tym, żeby zostać dziennikarzem muzycznym?

Oczywiście! To zawsze się pojawiało w sferze moich zainteresowań, ewentualnych planów. Po napisaniu kilku recenzji stwierdziłem, że możliwości wypowiadania się na tematy muzyczne, kiedy nie jest się muzykologiem, są mocno ograniczone, także ze względów czysto językowych. Bardzo trudno jest nie wpaść w pułapkę powielania schematu, nieustannego posługiwania się tymi samymi sformułowaniami. Uznałem, że to nie dla mnie.

Czy ma Pan ulubiony zespół do którego najczęściej powraca?

Tu też nie potrafię wymienić jednego. Z klasyków rocka na pewno Yes, Queen, Emerson, Lake and Palmer, Gentle Giant, King Crimson, Soft Machine, Caravan czy mniej znana grupa Morgan, którą zainteresowałem się z powodu wokalisty Tima Staffella. Potem przekonałem się, że po rozstaniu z grupą przemianowaną później na Queen trafił on na trzech muzyków, z którymi wcześniej niż Queen nagrywał utwory wprost wyborne. Z zespołów młodszych wymieniłbym: Dream Theater, Planet X, Liquid Tension Experiment, OSI, Chroma Key, Haken, Karnivool, Tool, Minimum Vital, Porcupine Tree czy Spock’s Beard. I jeszcze Frank Zappa. Jeśli chodzi o artystów polskich, nie mógłbym nie wymienić Czesława Niemena i SBB. Spośród grup powstałych później cenię takie jak: Collage, Lizard, Lebowski, Tale Of Diffusion, Brain Connect, a także Signal To Noise Ratio, zespół, z którego 2/3 regularnie spotykam się na konferencjach naukowych, także na tej, którą sam organizuję. Oczywiście, mógłbym wymieniać znakomitych wykonawców jeszcze bardzo długo…

Czy prowadząc zajęcia, zwłaszcza kursy ogólnouczelniane, które cieszą się niemałym zainteresowaniem wśród studentów, ma Pan poczucie, że kształtuje Pan ich gusta muzyczne?

Nie wiem, choć czasem mnie to nurtuje. Są takie momenty, kiedy ktoś po zajęciach do mnie podchodzi i pyta o płytę, kompozycję, prosi o przypomnienie nazwy zespołu. Pewnego razu włączyłem pod koniec zajęć fragment utworu Stevena Wilsona The Raven That Refused To Sing. Studentów zachęciłem do obejrzenia w domu teledysku. Przed następnymi zajęciami podszedł do mnie jeden z nich i powiedział, że teledysk poruszył go do głębi, tak że nie mógł powstrzymać łez. Oczywiście, na zajęciach widuję też osoby, które nie są nimi zainteresowane. Szkoda mi wtedy studentów, którzy nie zdołali się zarejestrować, a naprawdę interesują się tematyką tych zajęć. Najbardziej lubię, kiedy studenci wchodzą w interakcję, kiedy mogę poznać ich gusta, dowiedzieć się, czego słuchają.

No właśnie, jakie gusta muzyczne mają studenci Uniwersytetu Opolskiego?

W każdym semestrze zdarzają się osoby, z którymi rozmawiam częściej, dłużej, po zakończeniu zajęć. Czasami okazuje się, że byliśmy na tych samych koncertach, choć nierzadko mamy odmienne opinie na pewne tematy. Zdarzają się wśród nich osoby muzykujące, doskonale zorientowane w muzyce od strony praktycznej i teoretycznej, zwracają czasem moją uwagę na rzeczy, których sam bym nie dostrzegł. Kiedyś zdarzyło mi się dyskutować ze studentami o muzyce blisko dwie godziny po zajęciach, a te przecież kończą się późno. Tego dnia wróciłem do domu dopiero ok. 22.30, a i tak kończyliśmy rozmowę z poczuciem niedosytu.

Od kilku lat organizuje Pan ogólnopolską konferencję „Unisono w wielogłosie” poświęconą muzyce rockowej. Czy to Pan był jej pomysłodawcą?

Tak. Nie było dotychczas odbywającej się cyklicznie konferencji dotyczącej szeroko pojętej muzyki rozrywkowej. Tematykę co prawda ograniczyliśmy do rocka, ale tak naprawdę często podczas obrad nie brak referatów dotyczących innych odmian muzyki, zwłaszcza jazzu. Na pomysł wpadłem w tym budynku (Collegium Maius). W Auli Błękitnej odbywała się sesja towarzysząca uroczystemu odsłonięciu pomnika Czesława Niemena. Na temat jego dorobku artystycznego wypowiadali się nie tylko autorzy poświęconych mu książek, lecz również przedstawiciele kilku dyscyplin naukowych. Zacząłem się wtedy zastanawiać, co wniosłaby perspektywa językoznawcza. Kilka pomysłów pojawiło się niemal natychmiast, a zaraz po nich ten związany z konferencją. Doszedłem do wniosku, że wielowymiarowemu charakterowi rocka powinna sprzyjać formuła interdyscyplinarna. Konferencja cieszy się zainteresowaniem, ponadto wydajemy serię monografii.

Wiadomo już czego będzie dotyczyła tegoroczna edycja „Unisona”?

Mam już kilka pomysłów. Ponieważ poprzednia edycja odbyła się pod hasłem „wokół winylu”, rozważam czy teraz nie uzupełnić jej o podobne, np. „wokół CD”, ale decyzji jeszcze nie podjąłem. Jako językoznawca najchętniej nieustannie dyskutowałbym o terminologii albo o tytułach albumów i nazwach zespołów, choć bardzo interesuję się także specyfiką nośników dźwięku i ramą wydawniczą dzieł fonograficznych. Pewnym problemem w mówieniu o muzyce rozrywkowej jest brak klarownej terminologii, co utrudnia dyskusję. A dyskutować i pisać na ten temat należy. Trzeba przynajmniej próbować, mimo że… Frank Zappa powiedział kiedyś: „Pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury”. Czasami trudno się z tym nie zgodzić.

Chciałybyśmy dowiedzieć się również, czy wśród współpracowników na naszym uniwersytecie ma Pan jakąś bratnią duszę, kogoś kto podziela Pana pasje muzyczne?

Oczywiście. W instytucie na pewno prof. Wojciech Chlebda. Profesor jest prawdziwym znawcą, koneserem muzyki poważnej, ale doskonale orientuje się też w rocku progresywnym. O muzyce często rozmawiam z kolegami z Instytutu Filologii Angielskiej: dr. Tomaszem Gornatem i dr. Sławomirem Kuźnickim, który w sali obok też prowadzi zajęcia poświęcone muzyce rockowej. Niebawem wybieramy się razem do Torunia na trzecią edycję konferencji pt. „Kultura Rocka”, którą organizuje stały bywalec (od pierwszej edycji) naszego „Unisona”, prof. Paweł Tański.

Powiedział Pan, że wychował się w rodzinie muzykującej. Czy w takim razie próbowałPan swoich sił w grze na jakimś instrumencie lub rozwijał umiejętności wokalne?

Ostatnio uświadomiłem sobie, że spośród muzyków których lubię, dwóch wokalistów ma urodziny tego samego dnia, co ja. Pomyślałem, że nie jest to przypadek. To jeden z wokalistów Deep Purple i jeden z wokalistów Spock’s Beard. Nigdy jakoś nie udało mi się opanować gry na gitarze, choć podjąłem kilka prób. Tata bardzo chciał mnie uczyć, ale zabrakło mu cierpliwości, a mnie chyba głównie zdolności manualnych. Bardzo szybko okazało się jednak, że potrafię nieźle śpiewać. Kiedy uczyłem się w podstawówce, odbywały się festiwale harcerskie, w których chętnie brałem udział. W trzeciej klasie udało mi się nawet wygrać na szczeblu wojewódzkim.

Na koniec jeszcze takie pytanie – czy stara się Pan pasję do rocka progresywnego przekazywać swoim dzieciom?

Właściwie… ostatnio nie muszę się nawet starać. Marta, moja córka śpiewa, ale robi to dla przyjemności, bez presji wyniku, z kolei syna, podobnie jak mnie, interesuje muzyka z całą fonograficzną i sceniczną otoczką. Michaś niebawem skończy dopiero cztery lata, ale udało mi się sprawić, że pokochał zespół Yes. Kilka miesięcy temu musiałem napisać bardzo ważny tekst, a zostałem z synem sam w domu. Nieustannie utrudniał mi realizację tego zadania. Włączyłem mu dość oryginalny teledysk grupy Yes – Leave It, przypuszczając, że może go zainteresować i faktycznie tak się stało. Wielokrotne oglądanie z rzędu tego teledysku (rekord wynosi 7) stało się w tamtym czasie jednym z ulubionych zajęć Michała. Teraz jest on na etapie bezbłędnego rozpoznawania wszystkich ważnych muzyków zespołu, okładek albumów, w samochodzie wszyscy musimy słuchać Yes, a na dobranoc opowiadane są historie z teledysków albo prowadzone rozmowy o kolorach gitar i konfiguracjach zestawów perkusyjnych. Podczas jednej z takich sytuacji żona tylko machnęła ręką, zwracając się do córki: „Czy uda nam się kiedyś od tych Yesów uwolnić?” Przyznaję, że czasem nawet ja, fan zespołu zaczynam odczuwać przesyt.

Monika Sobczak, Karolina Biedka

fot. Dawid Machecki