Kilkanaście dni temu o godzinie 4.00 na kampusie UO miał miejsce pożar budki gastronomicznej „El Kebabos” –  tydzień po otwarciu. Nie jest to pierwszy raz, kiedy jest o niej głośno. Pamięta ona jeszcze czasy, kiedy zamiast UO istniała Wyższa Szkoła Pedagogiczna.

W studenckim świecie krążyły różne opinie o nowo otwartym lokalu serwującego dania typu fast food. Miałam przyjemność zamawiać tam zapiekankę. Wówczas pracowało w niej dwóch mężczyzn, z czego jeden próbował zrealizować zamówienie, a drugi mu w tym pomagał, ale szczerze mówiąc nie za bardzo sobie z tym radzili. Moja zapiekanka była robiona dwukrotnie. Za pierwszym razem niefortunnie przekręciła się do góry nogami w piecu. Kiedy w końcu dostałam upragnione jedzenie, było całkiem smaczne, tylko, że zimne i wszystko z niego spadało. Każdy, najmniejszy nawet podmuch wiatru pozbawiał mnie kukurydzy i sałaty z mojej zapiekanki – mówi Iga, studenta dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Odmiennego zdania jest Bogusław, student filozofii – Jedzenie dobrej jakości, smakowało mi. Nie musiałem specjalnie długo czekać. Ceny były stosunkowo normalne, około 5zł za tortillę z kebabem. Nie jest to wygórowana cena, jak na Opole.

Te wypowiedzi można już uważać za historię, ponieważ bar został pochłonięty przez ogień. Podpalenia w tych okolicach zdarzają się dość często. Myślę, że spłonięcie budki to był głupi dowcip – mówi Bogusław. Wśród nas, studentów, krążą dwie wersje odnośnie pożaru baru: wybuch butli, bądź podpalenie – dodaje Agata, studentka chemii.

W związku z dużym zainteresowaniem budką wśród społeczności studenckiej dotarliśmy do prawowitego właściciela lokalu. Jest nią Janina Bareja, rencistka, która na dzień dzisiejszy sprzedaje książki w holu głównego budynku UO przy Oleskiej 48. Opowiedziała nam obszerną historię dotyczącą losów tego miejsca:

El Kebabos po pożarze

25 lat temu budka stała jako własność RUCH-u. Byłam wtedy na bardzo niskiej rencie wynoszącej 500zł, bo dużo chorowałam. Mój syn wychowywał się bez ojca. Gdy dorastał, martwiłam się tym, jak wyżyjemy z tych kilkuset złotych. Ludzie różnie kombinują w życiu, więc jako była księgarka szukałam pracy związanej z książkami.Co prawda, mogłam na nowo zatrudnić się w księgarni, ale w tamtych czasach chyliły się one ku upadkowi i były masowo zamykane. Zauważyłam, że przed DS. Mrowisko stoi opuszczony kiosk. Wcześniej prowadził go RUCH. Wtedy było tam wszystko, jak to się mówi, „szwarc, mydło i powidło”, czyli m.in. długopis, papier toaletowy, ołówki, papier kancelaryjny i tak dalej.

 

 

 

Pamiętam, jak kierowniczka wydawnictw WSP – kiedy jeszcze nie było Uniwersytetu – przychodziła do nas, księgarni, gdzie pracowałam, z prośbą, żebyśmy sprzedawali książki napisane przez pracowników naukowych. Nie było szans na to, bo popyt na nie był niski. Jednak przekonałam szefa księgarni, żeby je wziąć, a nuż coś z tego będzie…

Pewnego dnia kierownik powiedział, że nie ma z nich żadnego pożytku i spakował wszystko, by oddać je na makulaturę. Nie opłacało mu się nawet robić faktur i zwrotów. Wiedziałam, że tak nie można! Ktoś całe noce książkę pisze, poświęca swój czas wkładając w to całe swoje serce, a teraz miałoby to się zmarnować – powiedziałam nie! Pojechałam wtedy na Sienkiewicza do magazynu i zaopiekowałam się nimi. Pomyślałam sobie – „na kampusie stoi nieczynny kiosk, więc zaadoptuję go i będę w nim sprzedawać książki”.Nabyłam go za psi grosz, niewiele dałam.Jedna ze znajomych w portierni doradzała mi, żebym wprowadziła tam to, co było wcześniej, czyli wszystko. Nie dałabym jednak rady, bo musiałabym się dwoić i troić, a sprzedając książki robiłam to, co lubię. Z początku zarabiałam tam grosze, ale lepsze to niż nic, bo jak ktoś ma renty 500zł, to takie 50 czy 100 zł zawsze cieszy. Jednak w biznesie trzeba być przede wszystkim cierpliwym w tym, co się robi. Jak to się mówi – „kropla powoli drąży skałę”. Nie zrezygnowałam od razu. Syn jak zobaczył ile zarabiam, to tylko łapał się za głowę. Wszak potem przyszły inne czasy. Stracił pracę, bo firma, gdzie był zatrudniony splajtowała, a ja pomalutku,pomalutku, szłam do przodu… Książki ładnie schodziły, wtedy miały jeszcze dość duże wzięcie, szczególnie wśród studentów, jednak to było 15 lat temu. W pewnym momencie dzięki tej działalności zarabiałam 500zł miesięcznie, czyli tyle, ile wynosiła moja renta. Tym sposobem z roku na rok żyło mi się coraz lepiej.

Po czasie tak nasyciłam rynek, że biznes stał się nieopłacalny. Studenci pokupowali , co mieli kupić i zaczęłam się zastanawiać, co dalej zrobić z tą budką. Napisałam pismo do ówczesnego dyrektora Suchackiego, który już nie żyje, żebym mogła ten kiosk wynajmować studentom, żeby mogli sobie dorobić przy jego pomocy. Nie miał nic przeciwko. Jakaś para wzięła go i na początku nawet ładnie zarabiali, ale potem szło im coraz słabiej. Po ukończeniu studiów wyjechali i porzucili biznes. Po nich kiosk przejęła para braci. Dałam im klucze, żeby sobie nim zarządzali.

El Kebabos, widok z góry

Potem przyszedł remont Mrowiska, adaptacja jego części na wydział prawa i administracji. Spowodował on, że kazano mi zabrać kiosk gdzieś poza teren, dostałam wypowiedzenie, bo niemożliwe było ustawienie go tam z powrotem. Jego wywóz kosztowałby mnie sporo,bo 4000zł. To bardzo dużo pieniędzy, nie miałam aż tyle. Poza tym bardzo chciałam zostawić go na terenie kampusu ze względu na 15-letniego wnuczka, który jest bez matki. Kto wie, może lada dzień będzie chciał przejąć kiosk i zająć się jakimś interesem, jakąś pracą dla siebie. Poza tym, z  myślą o studentach walczyłam, by kiosk nie został zlikwidowany, a najlepiej zaadoptowany jako bar z plackami, frytkami, by bezproblemowo i tanio mogli coś zjeść na kampusie. Napisałam do pani prorektor Sokołowskiej w tej sprawie, żeby pozwoliła mi zostawić kiosk gdzieś na kampusie – i udało się! Pani prorektor jest bardzo ludzka, zrozumiała moje powody, żeby to dziecko nie wyjeżdżało, jak to się mówi, do Irlandii. Początkowo chciałam, żeby dali mi miejsce na tym wzniesieniu koło boiska, ale już wtedy wiedziano, że będzie tu budowany Orlik. Zaproponowano mi obecne miejsce, za Collegium Civitas, tam pod płotem. Swoją drogą uważam, że to miejsce nie jest złe. Jest tam cicho, spokojnie. Jednak nadal ciążył nade mną problem znalezienia kogoś, kto by mi pomógł przenieść kiosk w tamto miejsce.

 

 

 

W Wigilię, czy może dzień przed Wigilią, patrzę – nie ma kiosku pod Mrowiskiem! Pomyślałam sobie, że w końcu ktoś się go pozbył i będę miała święty spokój. Ja się patrzę, a on stoi tam, za Collegium Civitas. To była zima, ktoś mi zrobił prezent na gwiazdkę i go przeniósł. Po jakimś czasie dowiedziałam się kto to zrobił, ale nie zdradzę kto. Poszłam spytać się tej osoby, ile mnie to będzie kosztować oraz by dowiedzieć się dlaczego ten Pan to zrobił. On odpowiedział mi – „proszę dać mi spokój, dlaczego nie pozwoli mi Pani zrobić dobrego uczynku przed Bożym Narodzeniem?” . Zrobił to w ramach jego dobrej chęci i dobrego uczynku. Obecnie nie ma go już na terenie Opola.

Mijał rok, dwa, a studenci nie byli chętni do pracy. Wreszcie znalazł się pan – obecny właściciel – z którym spisałam umowę. Jest absolwentem naszej uczelni. Zawziął się, że stworzy swój własny biznes. W remont kiosku włożył mnóstwo pracy. Sam zrobił kafelki, na zewnątrz otynkował, wziął kredyty na sprzęt. Strasznie się cieszył każdą rzeczą. Szczególnie wtedy, gdy budka została całkowicie wyremontowana. Dbał o swój dobytek. Niecały tydzień później budka spłonęła. Nie wiem jak on się podźwignie, wszystkie kredyty ma teraz do spłacenia. Chodzą słuchy, że na monitoringu widać jak koło czwartej nad ranem ktoś się kręcił w okolicach budki. Prawdopodobnie był to sprawca podpalenia.Właściciel się jednak nie poddaje i będzie jeszcze próbował reaktywować interes. Musi pracować, by spłacić kredyty. Tym razem ma pomysł na otwarcie rożna, rozmawiał już o tym z koordynatorem miasteczka uniwersyteckiego. Ten nie ma nic przeciwko temu.

Spotykałam różnych ludzi, ale jeszcze nie zetknęłam się z tak silnym, upartym człowiekiem. Ja na jego miejscu bym się poddała, ale on nie, o nie! Rożen może być niezłym pomysłem, no i mniej kombinowania z tym sprzętem. Na kebab miał zezwolenia, pozwolenia, wszystko. Ma matkę bardzo oddaną, jest jedynakiem. Matka go we wszystkim wspomagała. On własnymi rękami potrafi zrobić wiele. Kafelkowanie sam zrobił, ściany sam wstawił. Oszczędził na robociźnie.

Kiosk cały czas jest na zasadzie, że ja jestem właścicielem, ale podnajem ten jest tylko chwilowy, bo mam zamiar go sprzedać. Ale co ja teraz sprzedam, kto mi za takie coś zapłaci… Czasem zastanawiamsię jaki miał być jego los, może miał trafić na działkę – gdyby ktoś mi go wywiózł za darmo na działkę, wcale bym nie rozpaczała.

Wydawać by się mogło, że losy tak niepozornego budynku, jakim jest zwykły kiosk nie mogą mieć zbyt bogatej historii. Okazuje się, że to nie prawda, na co dowodem są wspomnienia właścicielki. Raz na wozie, raz pod wozem. Zmagając się z wieloma przeciwnościami losu ewoluowała ona od źródła utrzymania do zwykłego pogorzeliska, a jakie będą jej kolejne losy – zobaczymy już niedługo.

Wiktor Gumiński

Konrad Jagieniak