Mam wrażenie, że żyjemy w jakichś chorych czasach. Planujemy kolejne podróże kosmiczne, roboty za niedługo wypchną nas na bezrobocie, a naturę nauczyliśmy się oszukiwać na tyle, że zaspokaja nasze (niemalże) wszystkie zachcianki. Jednocześnie negujemy dorobek naukowy ludzkości i w ogóle od dawien dawna uznane podstawy racjonalizmu.

Do tych refleksji skłoniła mnie, oprócz obserwacji otaczającej nas niezawodnej rzeczywistości, lektura książki Marcina Rotkiewicza W królestwie Monszatana. Autor opisuje w niej głównie perypetie żywności genetycznie modyfikowanej (czyli żywności GMO). Nie chcę wgłębiać się tutaj w zawiłości biotechnologii, bowiem nie jestem znawcą, jednak sądzę, że jeżeli jest to wierny opis rzeczywistości (a na to wskazuje starannie sporządzona bibliografia), to rzeczywiście ten nasz dzisiejszy świat choruje i zaproponowana przeze mnie teza nie jest bezpodstawna.

Ze stronic książki Rotkiewicza wyłania się obraz walki świata nauki ze światem emocji, świata argumentów ze światem chwytów erystycznych, świata, w którym zdrowy rozsądek ściera się z ideologią, i ta druga niestety tryumfuje. Nie jestem jednak pomimo mojego podziwu dla nauki bezkrytyczny wobec instytucji badawczych i wiem, że pomimo zabezpieczeń, zdarza się publikowanie naciąganych i zmanipulowanych wyników, o czym zresztą sam autor wspomina. Niemniej jednak z przeciwnikami naukowego „mainstreamu” problem jest taki, że już u podstawy ich poglądów leżą błędne założenia.

O ile dobrze pamiętam z pobieżnej lektury dzieł Arystotelesa, to już on, a było to jakieś 2400 lat temu, pisał, że znajomość jednego przypadku ma się nijak do sytuacji, kiedy obserwujemy pewien zbiór zdarzeń. Czyli, upraszczając, znacznie lepiej jest opierać swoje tezy na obserwacji jak największej liczby przypadków, bo wyciąganie daleko idących wniosków na podstawie tylko jednego, i to jeszcze własnego, doświadczenia jest obarczone potężnym ryzykiem błędnej interpretacji. Dlatego nie powinniśmy raczej ufać internetowym cudotwórcom, którzy przy pomocy witaminy C wyleczyli ze śmiertelnej choroby szwagra.

No dobrze, powie ktoś, ale co jeśli w Internecie takich szwagrów o wybitnych zdolnościach naukowych, ocierających się wręcz o Nobla, jest więcej? Przecież to daje do myślenia, nie są to jakieś pojedyncze przypadki, jest masa użytkowników, których zeznania potwierdzają tę wersję – to musi być prawda! Niestety, sprawa nie jest taka prosta. Receptę na obiektywną obserwację rzeczywistości autorstwa wybitnego filozofa starożytności trzeba wzbogacić jeszcze o dodatkową bezstronność badacza. Najlepiej o podwójnie ślepą próbę czy w ogóle grupę kontrolną, rozległą wiedzę z danej dziedziny, by dogłębnie rozumieć badane mechanizmy i wyeliminować np. wpływ efektu placebo, oraz o wielokrotne powtarzanie badań tak, by weryfikować, czy ich wyniki są rzetelne. Dla dzisiejszej nauki jest to standard, jednak dla niektórych to za wiele.

Pytanie, co w tej sytuacji zrobić? Jak przekonać ludzi do tego, żeby zaufali nauce, ułomnej, bo ludzkiej, ale opierającej się na słusznych założeniach, i żeby nie wierzyli w metody cudotwórców bredzących od rzeczy? Nie wprowadzimy przecież Internetu na kartki, a mediom tradycyjnym nie narzucimy prawnego zakazu pokazywania ekspertów z kapelusza, co zresztą czynią cały czas i o czym raportują rozmaite portale zajmujące tą tematyką.

Mam propozycję – zróbmy tak, że jeżeli już państwo ma monopol na edukację, to niech robi to trochę bardziej praktycznie. W końcu to my płacimy podatki i to my, jako społeczeństwo, powinniśmy na tym korzystać. Przyznam się, że pomimo dwunastu lat spędzonych w różnych szkołach, pamiętam pewnie jakiś promil z promila wszystkich informacji, które musiałem zapamiętać, żeby zaliczyć. Pewnie nie miałbym teraz problemu z tym, by na nowo przyswoić sobie ten materiał – i na nowo zresztą zapomnieć.

Z drugiej jednak strony czym innym jest przyswojenie sobie pewnych treści, które potrzebne są do potwierdzenia wiedzy na poziomie faktów, a czym innym jest znajomość mechanizmów nauki i obiektywnego patrzenia na świat. Dlaczego w szkole nie uczy się myślenia? Dlaczego nie poświęci się czasu na to, by pokazać, jak samemu wyciągać wnioski i umieć oceniać, co jest prawdziwe, a co fałszywe? Dlaczego nie uczy tego, jak dochodzić do rozwiązań pojawiających się problemów, tylko podaje się wyniki na tacy i każe je wykuć „na blachę”?

Tego nie wiem, nie jestem specjalistą, nie jestem w stanie wskazać przyczyn, nie chciałbym stawiać diagnoz. Niemniej jednak chyba zaczynam rozumieć skąd bierze się – pominąwszy braki w edukacji – tak niski poziom do zaufania do nauki: ze słusznego przeświadczenia, że z tym światem jest coś nie tak (i casus sytemu edukacji to potwierdza). Nieszczęście polega na tym, że nieświadomi nie potrafią dobrze rozpoznać co, a świadomi nie są na tyle zdeterminowani, żeby im w tym dopomóc. I tak się jakoś w tym naszym królestwie żyje…

Jakub Górka