W dyskursie medioznawczym Internet traktuje się jako kolejne wielkie medium po prasie, radio i telewizji. Jest ono jednak wiele bardziej rewolucyjne niż poprzednie środki komunikacji społecznej. Jest znacznie tańszą i szybszą technologią, przez co angażuje szerokie masy. W dobie Internetu są one nie tylko odbiorcami informacji, ale i ich nadawcami.

Mimo wszystko huraoptymistyczne głosy, że teraz w dobie Internetu każdy jest dziennikarzem obywatelskim, że w końcu dopłynęliśmy do wyspy wolności i że nie jesteśmy uzależnieni od wielkiego medialnego biznesu, postrzegam jako zaciemniony obraz rzeczywistości. Jest w tym trochę prawdy, ale jak zawsze, medal ma dwie strony.

Owszem, każdy ma możliwość bycia dziennikarzem obywatelskim i wzmocnienia czwartej władzy, ale nie każdy z niej korzysta. Ba, ludzi aktywnie zaangażowanych w tego typu działania – jeśli nie liczyć przypadkowych świadków jakichś wydarzeń wrzucających zdjęcia i filmiki do mediów społecznościowych – jest garstka.

Inni z kolei postrzegają Internet jako oazę w świecie, w którym państwo z korporacjami spiskują przeciwko obywatelom w celu odebrania im wolności. Ale czy nie z tym samym mamy do czynienia w skomercjalizowanym i zmonopolizowanym Internecie? Czy struktura dzisiejszego Internetu nie jest taka, że pozwala kilku podmiotom wiedzieć o nas niemal wszystko?

Czy nie jest tak, że przestrzeń debaty publicznej jest sprywatyzowana i poddana kontroli właścicielskiej, która wcale nie jest demokratyczna? Czy z Siecią nie jest tak samo, jak powiedział niegdyś magnat prasowy, że „wolność mediów jest wolnością posiadacza”, w tym wypadku posiadacza korporacji prowadzącej działalność w Sieci?

Nie piszę tego jako zaciekły wróg idei Internetu – chcę po prostu zwrócić uwagę na to, że jesteśmy od niego coraz bardziej uzależnieni, a to uzależnienie ma swoją cenę i realne skutki społeczne. Jeśli weźmie się pod uwagę sposób, w jaki w nim funkcjonujemy, musimy zastanowić się, co trzeba zmienić, żeby Internet nie zrobił nam w przyszłości krzywdy.

J. Górka