Pośród wszystkich radośnie kolędujących już od początku listopada jestem ja, maruda. Może nie mieszkam w jaskini i nie hoduję zielonego futra na grzbiecie, ale w pozostałych aspektach mam sporo wspólnego z filmowym Grinchem.

Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem przeciwniczką Świąt, bez przesady! Ale jest kilka takich rzeczy w okresie przedświątecznym, które doprowadzają mnie do – nomen omen – białej gorączki. Zacznijmy od tych dzikich, falujących tłumów, które nawiedzają supermarkety – rozumiem, że każdy ma potrzebę zrobienia świątecznych zakupów, że można mieć dużą rodzinę albo po prostu darzyć wielką miłością mandarynki, ale wykupować cały asortyment sklepu?! Wyobraźcie sobie – stoi człowiek w kolejce, dzierżąc w dłoni dwie bułki i jogurt, a przed nim ktoś od pół godziny wyjmuje towary z koszyka, bo postanowił zrobić zapasy jak na wojnę! Nie przypominam sobie, żeby masło orzechowe miało właściwości przeciwpancerne…

Dalej – same Święta i nierozerwalnie związane z nimi spędy rodzinne. Uwielbiam te ciociobabcie*, które zaczepiają mnie, targają za policzki i mówią, jak bardzo urosłam! Faktycznie, przez 20 lat można odrobinę podrosnąć… Patrzcie, nie noszę już śpioszków! Potem pojawiają się równie znienawidzone przeze mnie Pytania Strategiczne, czyli: “No, to kiedy ślub?!” oraz “Jesteś w ciąży?!”… Serio, nie rozumiem potrzeby starszych osób do dopytywania o śluby i dzieci. Jedyna ciąża, na jaką się tu zanosi, to spożywcza – jak w końcu uda mi się dorwać do talerza z pierogami…

Potem niestety nie jest lepiej, bo nadchodzi czas na dzielenie się opłatkiem. Czy tylko ja nie lubię tej tradycji? Nigdy nie wiem, co powiedzieć, jakie życzenia złożyć, a powtarzanie “wszystkiego najlepszego” 20 razy jest odrobinkę irytujące. Co najmniej jakby jedna osoba nie mogła wyrazić tego w imieniu ogółu, żeby wszyscy mogli dopaść w końcu do stołu.

Tutaj zresztą pojawia się kolejny element, którego w Świętach nie lubię – tradycja 12 potraw, czyli “musisz spróbować wszystkiego, co jest na stole”. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby na moim wigilijnym stole faktycznie pojawiło się tylko 12 potraw, bo przecież z okazji świątecznego spędu rodzinnego każdy czuje się w obowiązku coś ugotować (albo kupić – umówmy się, kto ma czas na lepienie uszek!) – stół ugina się pod naporem półmisków z sałatką i rybą podaną na osiem sposobów. Zanim dotrę do tego, co naprawdę mnie do siebie przyzywa (czytaj: pierogów), mam już na talerzu tyle, że niewielka szansa, że uporam się z tym do Sylwestra. A ja naprawdę mam w nosie ryby, sałatki, barszczyki, kutie i inne wynalazki, ja chcę tylko pierogi. Najlepiej w dużej ilości.

Po kolacji przychodzi czas na to, co dzieci lubią najbardziej, czyli prezenty. I tutaj wcale nie jest lepiej – pojawiają się nietrafione podarunki… I zawsze mi bardzo przykro, kiedy muszę przybrać minę numer 5, mówiącą: “Jakie to piękne…!”, podczas gdy robię mentalną notatkę, żeby schować to na dno szuflady i nigdy nie wyciągać na światło dzienne… Rozwiązaniem tego problemu byłoby oczywiście zrobienie listy życzeń i wręczenie jej wszystkim członkom rodziny, ale tutaj pojawia się kolejny problem – przed Świętami (i właściwie wszystkimi innymi okazjami) dochodzę do wniosku, że sama nie wiem, czego chcę i co mogłoby mi się przydać…

Wszystkim świątecznym malkontentom i mentalnym Grinchom życzę, żebyśmy jakoś przetrwali ten przedświąteczny czas. Jeszcze tylko niecałe dwa tygodnie i znowu rok spokoju! Pomyślmy o nadchodzącej po Świętach sesji i na pewno zrobi nam się wszystkim lepiej… 😉

* Trudny do określenia gatunek członka rodziny; zazwyczaj osoba, którą widzi się pierwszy raz w życiu na oczy.