Lata temu, w tej samej galaktyce, fantastyczne Gwiezdne Wojny poznałem dzięki swojemu ojcu, dlatego nie wyobrażałem sobie innego wyjścia, jak właśnie z nim obejrzeć siódmą odsłonę. 

Po wyjściu z kina, mieliśmy pozytywne wrażenia. Ojca rozbawiły dziury fabularne, ale uśmiech nie schodził nam z twarzy przez cały dzień. Do teraz zastanawiam się, czy nie przeceniliśmy tego obrazu, przez silny sentyment do znamienitej serii?

Jest jednak kilka rzeczy, które zauważalnie mi uwierają, bez względu na wspomnienia. W nowym filmie J.J Abramsa akcja pędzi tak szybko, że jakby biegała, to wygrałaby maraton na jednym oddechu.  To jest coś, czego nie zapamiętałem ze starych odsłon ( stara trylogia!) i z czego brakiem było mi dobrze. W Przebudzeniu Mocy zabrakło mi właśnie mocy – zarówno w kwestii scenariusza (gdzie epicka scena rodem z IV epizodu, gdzie Luke obserwuje zachód dwóch słońc na Tatooine?), jak i ścieżki dźwiękowej. Johnie Williams, you are the man, ale trochę się zawiodłem. Rozmawiając ze znajomym, usłyszałem coś takiego o filmie, pod czym mógłby się podpisać rękami i nogami. Najlepsze w VII epizodzie jest to, że będzie kolejna część.

Gwiezdny Wojny: Przebudzenie Mocy to film bardzo bezpieczny. To fabularnie Nowa Nadzieja, do której dodano więcej nielogiczności, dziur i lepszych efektów. Życzyłbym bym sobie, aby kolejny epizod okazał się odważniejszy. Źle nie było, to jest jasne. Tylko więcej mocy, a mniej lataniny, drodzy twórcy. Bo przebudzenie było, ale ciągle jest sennie.

Aleksander Jurek