To nie ja prowadzę babcię, to ona trzyma mnie za rękę, jakbym miała pięć lat. Zawsze, kiedy wracam do domu, jestem znowu małą dziewczynką. Idziemy, obok nas drepcze ciocia Jasia w starym futrze wyciągniętym z dna szafy specjalnie na tę okazję. Jest trochę spięta, bo nie chce, żeby ktoś zauważył dziurki wygryzione przez mole. Gdzieś z tyłu krokiem wolnym i pewnym ciągną ojciec i wuj. Ich wąsate jestestwa pochylają się nad kwestią ostatnich napraw swoich niemłodych już samochodów. Postępujemy wolno, krok za krokiem, bo mamy na sobie kilka warstw odzieży i sztywne eleganckie buty. Śniegowe chmury już od jakiegoś czasu nie pamiętają, jak do nas dotrzeć, więc mogliśmy pozwolić sobie na coś nieco bardziej wyszukanego niż puchowe kurtki i śniegowce. Choć nasze stroje i tak zapewne sprawią, że w towarzystwie zwierzęcych wzorów, kozaczków na szpilce i torebek od projektanta będziemy prezentować się tylko jak ubodzy krewni. Znów jest 1 listopada, a my idziemy tym samym nierównym chodnikiem, tak ludzcy i zwykli, nie wiadomo który już raz. Czekam, aż słońce się schowa i odmieni się znany mi świat.

***

  Gdy wchodziliśmy na cmentarz, zapadał już zmrok. Uczestniczenie w tym misterium ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, fascynowało mnie od zawsze, choć nigdy nie łączyło się zbytnio z konkretnym wymiarem religijnym. Tego dnia nie trzeba w nic wierzyć, żeby poczuć, że ma się kontakt z czymś wykraczającym poza nasz rozum i poznanie.
  Gdzieś za nami słychać już było zbliżającą się procesję. Ksiądz o donośnym głosie, ministrant błyskający białą szatą i wierni snujący się za nimi, mrucząc prostą, ale wgryzającą się w umysł, niezwykłą i hipnotycznie rytmiczną pieśń.

Dobry Jezu a nasz Panie
Daj im wieczne spoczywanie.

  Analizuję kroczący tłum – przekrój całej naszej lokalnej społeczności. Moją uwagę zawsze przyciągają dzieci i staruszkowie, dwie grupy mimowolnie połączone ze sobą osobliwą więzią. Świeży adepci sztuki życia i jej mistrzowie. Zapewne tylko oni wiedzą, co tak naprawdę się tu dzieje. Pierwsze dużo czują, wiele zauważają, zawsze reagują spontanicznie i szczerze, bo nie wiedzą, jak ukryć swoje uczucia. Mają uszy, które jeszcze potrafią słuchać oraz oczy, które widzą światło tam, gdzie dla innych jest tylko mrok. Drudzy już pożegnali na zawsze kilku swoich przyjaciół, czują oddech śmierci na karku, patrzą na ziemię i widzą w niej swoją przyszłość, śpiewają innym, bo mają nadzieję, że niedługo, gdy nadejdzie czas, im także ktoś zaśpiewa.
  Procesja wchodzi na cmentarz i powolnym krokiem posuwa się główną aleją. Przygodny tłum rozchodzi się, samotne jednostki łączą się w grupy, witają znajomych oraz bliskich i razem z nimi opłakują tych, którzy niedawno odeszli. Za rok, kto wie, być może nie będzie już między nimi miejsca na łzy. Rodzinie przybędzie kilkoro członków i nowy samochód, ktoś się dorobi, ktoś się doigra – brak jednego kawałka rodzinnej układanki nie może zburzyć odwiecznej harmonii wszechświata. To bardzo grzecznie ze strony duchów, że są tego świadome i tak łatwo dają o sobie zapomnieć.
    Życie towarzyskie kwitnie, słuchać cichy szum rozmów – spokojny gwar tak nietypowy dla tego miejsca. W tle ksiądz monotonnym głosem czyta litanię nazwisk. Mroźny wiatr niesie zapach kadzidła, mieszanki ciężkich perfum, gnijących liści i ziemi, mrok przegrywa z łuną pełgających zniczy, które ciepłym światłem otulają całe cmentarne wzgórze i marznących przybyłych. Groby – rozrzucone nieregularnie: to luźniej, to ciaśniej, w postaci mniej lub bardziej okazałych pomników albo kupki ziemi i krzywego krzyża nad nią. Na niektórych już nawet nie widać kogo i kiedy tam złożono. Najświeższe mogiły toną pod stosami chryzantemowych wiązanek, inne są być może mniej ukwiecone, ale za to lśnią wypolerowane jak lustra. Pod niektórymi rośnie jeszcze niebiesko-żółty bratek, który nie wie, że już czas odpocząć, na innych tylko natura układa ozdoby z kolorowych liści. Niektóre są ciemne i samotne, niektóre otoczone gromadką gości i zastawione światełkami, a każdy jest dowodem żywej pamięci lub wspomnieniem wygasłego rodu. Nad nimi bujają się już całkiem pozbawione listowia, choć wciąż pełne majestatu, długowieczne łagodne olbrzymy, które od setek lat widzą każdą łzę i czują każdą zmianę w ziemi; znają wszystkie tajemnice tego miejsca i własnym ciałem powstrzymują wichurę i wodę, by chronić jego spokój.
    Goście, przybysze, czasem intruzi – lubię używać takich określeń, bo tym właśnie jesteśmy w domu umarłych. Szczególnie tego dnia, gdy rozdziera się zasłona w świątyni świata, a srebrne obłoczki zlatują się ze wszystkich stron zaświatów, przysiadają na nagrobkach, krążą i łaszą się do swoich bliskich. Teraz każda duszka, nawet ta niegdyś najbardziej zapiekła w gniewie, tuli się do policzka największego wroga. Nie liczy się już dla niej żaden spór z przeszłości, nie mają znaczenia zranione uczucia ani urażona duma. To, co ważne, to wciąż bijące serce, płuca wciąż tłoczące powietrze i ciepła krew w żyłach. Być może to tylko tęsknota za tym, co materialne, przejaw egoizmu, chęć poczucia tej odrobiny ciepła, która przypomina, jak to jest być żywym. Być może to najwspanialszy przejaw afirmacji życia. Być może ci, którzy doświadczyli śmierci, poznali tajemnicę istnienia i wiedzą już, że nie ma nic cenniejszego od umiejętności wybaczania.
    Stajemy przy grobie pradziadka – naszym stałym miejscu – skinieniem głowy witamy się z incydentalnymi sąsiadami, wkładamy ręce głęboko w kieszenie, niezręcznie żartujemy i słuchamy czytanych gdzieś w oddali nazwisk wszystkich tych, którym w dzień ich święta wypomina się, że nas opuścili. Czas rozciąga się do nieskończoności, gdy czekam na dobrą okazję, by zniknąć. Gdy starszyzna zaczyna rozmowę ze znajomymi, którzy przyszli zapalić znicz na grobie wspólnego przodka, cicho się wycofuję.
    Staram się nie szeleścić – dobrze, że podłoże jest wilgotne. Opuszczam tę wesołą część cmentarza, w której jest ciepło, rodzinnie i jasno, gdzie żadna dusza nie jest sama. Idę wzdłuż płotu, na tyły, gdzie snem żelaznym i nieprzespanym śpią pariasi. Nikt o nich nie pamięta, żaden żywy nie sprząta ich mogił. Są ciemne, smutne, ciche. Nikłe obłoczki płyną w moją stronę i ocierają się o moje dłonie, ale, rozczarowane, szybko wracają do swojej samotni – nie czują we mnie niczego, co byłoby im znajome. Trudno rozróżnić ich groby, wszystkie są skromne, te starsze wyróżniają się jedynie tym, że są bardziej zaniedbane. Gdyby istniały upiory jak z gotyckich powieści, tutaj właśnie by się rodziły i mieszkały. Idę po omacku, malutka latarka niewiele pomaga, ale jestem pewna, że się nie zgubię. Drogę wskazuje mi pustka, wiem, że muszę zatrzymać się tam, gdzie nie czeka żaden pozaziemski byt. Drżą mi dłonie i tętno przyspiesza, kiedy natrafiam na starą lipę, a pod nią kopczyk ziemi oznaczony tabliczką. Odgarniam liście okrywające mogiłę, miałam nadzieję zobaczyć pod nimi bukiecik chabrów, który zostawiłam tu tego lata, ale zapomniałam, że przecież kwiaty też nie są wieczne. Zresztą nie potrzebuję takich dowodów, wiem, że od mojej ostatniej wizyty nikogo tu nie było.
– To już dwa lata, wiesz? Pewnie nie zwróciłeś na to uwagi, nigdy nie byłeś osobą, która przejmuje się upływającym czasem.
    Od dwóch lat nie żyje. Od dwóch lat nie ma w mojej szarej egzystencji nic poza tęsknotą i aż trudno mi uwierzyć, że wciąż chodzę po ziemi, że już tak długo bez niego przetrwałam. Nie chcę niszczyć jego mrocznego sanktuarium, więc zamiast znicza zapalam wiązkę szałwii. Zawsze lubił ten zapach. Wiem, że jest gdzieś niedaleko i na pewno czuje tę odurzającą woń. Miałam nadzieję, nie pierwszy raz zresztą, że ta odrobina żaru i dym wskażą mu drogę do mnie. Mimo to ani teraz, ani nigdy wcześniej nie udało mi się zarejestrować jego bezpośredniej obecności. Gdy pytałam dlaczego, pojawił się w moim śnie z niebieską karteczką, zostawił mi na niej krótką wiadomość i zniknął.

Chciałbym zabrać Cię ze sobą tam, gdzie nie ma miejsca dla śmiertelnych, ale to tylko dziki egoizm. Boję się myśleć, ile światów by runęło i ile serc zostałoby złamanych, gdybym taki klejnot odebrał światu przedwcześnie. Gdy przyjdzie czas, będę czekał na Ciebie.

  Byliśmy razem długo, mieliśmy nadzieję na wieczność, ale nigdy nie obnosiliśmy się ze swoim związkiem. Poznaliśmy się dziewięć lat temu, kiedy wrócił do rodzinnej miejscowości w atmosferze skandalu, pokłóciwszy się o coś straszliwie z rodziną mieszkającą wówczas gdzieś wśród szkockich wzgórz. Zamieszkał w rozpadającym się domku po babci, sam zaczął go remontować. Potrzebował spokoju, powolny proces wracania do równowagi przeżywaliśmy wspólnie, ucząc się, czym jest miłość. Wówczas cudownym było dla nas to, że mogliśmy trzymać swoje uczucie w tajemnicy, chować je i pielęgnować w małym domku na obrzeżach miasta. Im bardziej prywatna była nasza miłość, tym słodsza nam się wydawała, nie potrafiliśmy wyobrazić sobie nic doskonalszego niż te pocałunki kradzione pospiesznie, kiedy nikt nie patrzył. Planowaliśmy zaręczyny, które miały położyć kres sekretom i rozpocząć nowy etap w naszym życiu.
  Zginął w wypadku komunikacyjnym. W małym mieście wieści niosą się szybko, całe zdarzenie było tu sensacją. Już dzień po tragedii zobaczyłam w lokalnej gazecie zdjęcie jego rozbitego motocykla i natychmiast się spakowałam. Wsiadłam do najbliższego dalekobieżnego pociągu i wylądowałam pod Puszczą Białowieską. Artykułu nie przeczytałam, nie wiem nawet dokładnie, jakiego rodzaju to był wypadek i kto go spowodował. Nie mam pojęcia, co stało się z jego rzeczami ani kto uporządkował jego sprawy. Nie było mnie na pogrzebie, włóczyłam się wówczas po wsiach przy granicy wielkiego lasu powstałego wieki temu, próbując obmyślić, jak mam teraz żyć. Nie pamiętam i nawet nie chcę pamiętać wiele z tamtego okresu. Niedługo potem na stałe wyprowadziłam się z rodzinnego miasta. W ciągu paru dni po wypadku kilka razy dzwoniono do mnie z nieznanego numeru – przypuszczam, że kontakt do mnie był jednym z nielicznych, które policji udało się przy nim znaleźć. Nie odebrałam. Ogromnie wstydzę się tej mojej ucieczki. Trudno mi powiedzieć, co mną kierowało, chyba nie ma na to logicznego wyjaśnienia. Wtedy kołatał mi się w głowie tylko jeden ciąg myśli – nie jesteśmy spokrewnieni ani związani formalnie, nikt o nas nie wie, nikt nie przyzna mi wdowiego prawa do żałoby, nikomu nie mogę pokazać moich łez.
    Po wielu miesiącach od tych wydarzeń doszłam do stanu, w którym jestem do dziś. Wciąż uciekam. Nie chciałabym powiedzieć, że zobojętniałam i nie chcę myśleć o tym, czy jeszcze potrafię kochać, ale jestem pewna, że nie mogę już więcej płakać. Staram się dbać o siebie w niezbędnym stopniu, by nie musieć odpowiadać na pytania o to, skąd ten mój stan, ale i tak dla bezpieczeństwa ucinam kontakt z tymi, którzy wcześniej dobrze mnie znali. Nikomu nie pozwalam patrzeć sobie w oczy, boję się, że zobaczy tam mękę, którą przeżywam każdego dnia i o której może wiedzieć tylko ten, którego już nie ma.
    W rok po zdarzeniu znów pojawiłam się w moim mieście, wreszcie udało mi się dowiedzieć nieco więcej. Nikt nie był w stanie skontaktować się z jego rodziną, pochówkiem zajął się ośrodek pomocy społecznej, dlatego ten skromny grób znalazł się na jedynym w mieście cmentarzu, w miejscu dość przypadkowym, zepchnięty, aby nikomu nie wadził i nie rzucał się w oczy. Nie wiem, jaka była jego ostatnia wola i jak chciał być pochowany, nie mam pojęcia, co stało się ze wszystkimi przedmiotami, do których był najbardziej przywiązany. Wtedy, gdy byliśmy tak pełni życia, któż by o tym myślał. Dziś trudno mi zrozumieć, jak mogliśmy wyjawiać sobie najintymniejsze sekrety, a nigdy nie porozmawiać o tym, jak wyobrażamy sobie nasz koniec i czego życzymy sobie w obliczu śmierci.
    Z zamyślenia wyrwał mnie ból. Zioła dopalały się w mojej dłoni, a żar prawie sięgał skóry. Ogień z jednej strony, lód z drugiej – dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak jest zimno. Niedługo będę musiała iść, ale najpierw chciałam zrobić jeszcze jedno. Nie wiem, jak bardzo obrazoburcze to było, ale wyciągnęłam butelkę, odkręciłam ją i rozlałam u stóp grobu złoty płyn – jego ulubioną whisky. Pogańskie rytuały i chrześcijańskie święto. Czy to ma jakieś znaczenie? Uroczystość Wszystkich Świętych, dziady, Samhain, przesilenie zimowe – to tylko nazwy. Zmarli nie potrzebują konwencji i teatrzyków odprawianych z mniejszym lub większym przekonaniem pod przewodnictwem oficjalnego duchowego przewodnika. Jedyne, czego pragną, to nie być sami w tę noc.
    Nim odeszłam, na czole poczułam chłodny pocałunek, a na policzku jedną łzę.

***

  Babcia, ja, ciocia Jasia, ojciec i wuj. Idziemy, kołysząc się jak pingwiny, bo mamy na sobie mnóstwo warstw odzieży i eleganckie buty. Panowie trzymają się dzielnie, ciocia Jasia czuje już nieco chłodu przez dziury po molach. Wszyscy mamy zimne nosy i zaczerwienione policzki. Zaraz wejdziemy do domu, gdzie mama czeka z kolacją i gorącym kakao. Zawsze, kiedy tutaj wracam, jestem znowu dzieckiem i czasem nawet na chwilę udaje mi się zapomnieć, że śmierć mnie naznaczyła.


Autorka: Natalia Hertel
Zdjęcie: Emilia Krypel