Czas zdmthe-doors-first-albumuchnąć kurz z kolejnego albumu. Dziś otwieramy drzwi naszej percepcji, by poznać świat taki jakim jest – nieskończonym. Poszwendamy się też trochę chwiejnym krokiem po ulicach Los Angeles. Krótko mówiąc Rock and Roll czyli The Doors !

Rozpisywać się nad historią Doorsów czy fenomenem samego Jima Morrisona nie ma sensu. Nad ich opowieścią trzeba pochylić się niejednokrotnie w osobnych artykułach. A jeśli jest śmiałek, który nie zna twórczości tego charyzmatycznego kwartetu z zachodniego wybrzeża USA, to powinien mocno zastanowić się nad sensem swojego istnienia. A na pytania odnośnie ludzkiej egzystencji najlepiej odpowiadają właśnie Doorsi. I koło się zamyka.

Miałem dylemat, który album z dyskografii The Doors wybrać. Zastanawiałem się pomiędzy debiutanckim “The Doors” a ostatnim, “L.A. Woman” na którym można wyczuwać ostatnie tchnienie Morrisona. Postawiłem na pierwszy, gdyż artystom bardzo ciężko jest wydać te swoje premierowe longplaye. Zwykle są one albo bardzo kiepskie, z mocno hermetycznym brzmieniem i swoje 5 minut zyskują jedynie dzięki mocnemu singlowi. Ewentualnie wydają płytę, która ma w sobie same przeboje ale nagle przychodzą lata posuchy, pomysły płowieją i kolejne albumy odchodzą w zapomnienie wraz z zespołem. Nie w przypadku płyty “The Doors”. Na albumie nie ma żadnego utworu, który można by ochrzcić mianem “odstającego od reszty”.

Poznanie “The Doors” znów można porównać do podróży. Jednakże ta podróż jest psychodelicznym, wirującym i narkotycznym odjazdem w oparach whiskey. Zaczyna się mocnym i chropowatym “Break On Through (To The Other Side)” którego przedłużeniem jest “Soul Kitchen”. Utwory te idealnie zapraszają nas na odwiedziny drugiej strony swojej świadomości. Tempo chwilowo zwalnia aby móc rozpłynąć się w barytonowym tchnieniu Morrisona w “Crystal Ship”. Dwa utwory na płycie, które nie należały do kompozycji Doorsów to: “Alabama Song (Whisky Bar)” a także “Back Door Man”, których autorami byli kolejno Bertold Brecht wraz z Kurtem Weillem oraz Chester Burnett i Willie Dixon. Jednakże bez tych “obcych” utworów, album ten byłby trochę goły. Zwłaszcza, że przedzielone są największym przebojem w dorobku The Doors – “Light My Fire”. Szalone klawiszowe wariacje Manzarka wspólnie z gitarową orgią Robbiego Kriegera buzują w naszych głowach do końca. I jeszcze dalej, ponieważ zespół nie ma ochoty zwalniać również w romantycznym “I Looked At You’ ani w ‘Take It As It Comes”. Panowie robią to w ostatnim, wieńczącym płytę “The End”. Ten spektakl (bo słowo utwór nie oddaje w pełni pierwotnego przeznaczenia) to mistyczna wędrówka po sklepieniu naszej świadomości. Hipnotyczne dźwięki połączone wraz z szamańską wokalizą Morrisona wwiercają w nas pytania na temat egzystencji i bez pytania opętują naszą duszę. Ten – kontrowersyjny dla wielu – spektakl to czyste płótno, na którym za każdym razem ekscentryczny Jim Morrison maluje inne scenariusze. To zakończenie bez końca bo przecież świat jest nieskończony. Aby chcieć poznać jego prawdziwą istotę wystarczy chcieć otworzyć drzwi percepcji. Nie uchylić. Otworzyć na oścież.

 

Mikołaj Gwoździowski