Takie filmy, jak ten, Big Lebowski, czy Las Vegas Parano chyba najlepiej oglądać na haju – głosił jeden z komentarzy na portalu o filmie (czyli pewnie na Filmwebie, bo z reguły na inne nie zaglądam, ale kto mnie tam wie). Dodatkowo autor komentarza radzi, by przed seansem sążnie sobie przywalić. Substancjami psychoaktywnymi. Najlepiej nielegalnymi. Żeby lepiej poczuć klimat filmu. Bo sam film jest pokręcony równo.

 

Bez używek też się udało. Chyba, że wliczyć w nie alkohol. Ale co to za używka w porównaniu z heroiną. Beż używek też się uda, bo film zrealizowany jest świetnie. Sam tworzy psychodeliczny klimat, do którego nas nie tylko zaprasza, ale – wciąga. Pozwala wejść w umysł hipisa, w którego postać z kolei wciela się Joaquin Phoenix. I to już odpowiedni powód, by użyć pustych frazesów, że „gra aktorska na wysokim poziomie” i „film godny polecenia”.

Doc jest detektywem. Chociaż w sumie, na dobrą sprawę nie wiemy kim jest tak do końca. W pierwszej scenie, jak zresztą w każdej kolejnej, zapala jointa. Jednego. Potem kolejnego. Aż jego zdolność jakiejkolwiek reakcji na bodźce z zewnątrz równa się zero. I w tym stanie rozwiązuje sprawy (choć bardziej zagadki, bo nikt mu sprawy na dobrą sprawę nie zlecił). Doc jest hipisowskim ćpunem. I detektywem, który bada spraw… zagadkę narkotykową. Tym paradoksem łącząc pracę z hobby, czy też przyjemne z pożytecznym.

Wszystko jest nie tyle wadą, co faktem ukrytym. Fikcją. I spiralą połączonych zależności. Z jednej strony mistyczna i spiskowa teoria Złotego Kła, z drugiej – syndykat, który łączy heroinowy rynek z prywatnymi ośrodkami odwykowymi i usługami dentystycznymi, bo przecież heroina wypłukuje wapno, jak żadne inne cholerstwo na tym świecie. Do tego policja, która na pewno jest jakimś wymiarem, ale nie wymiarem sprawiedliwości. Na domiar złego – Nixon. I już niczego więcej nam nie trzeba (o zależności Nixon-zło i Hunterze S. Thompsonie w kolejnym tekście).

Ekranizacja Inherent Vice (w polskim tłumaczeniu Wada ukryta) Thomasa Pynchona nie może był łatwa, skoro sama książka taka nie jest. Ponoć. Nie miałam jeszcze przyjemności doświadczać porównania. Ale będzie pewnie tak, jak po obejrzeniu Las Vegas Parano – pomimo że widziałam go kilkukrotnie, mam ochotę w wolnej chwili sięgnąć po książkę, która notabene zamówiona gdzieś tam krąży po oddziałach pocztowych. I gdy już dotrze do mojej filii, przeczytam jednym tchem. Bo mimo, że film znam na pamięć, ciekawi mistyczna zawartość książki. Ba! Przekonana jestem, że kryje w sobie coś niezwykłego.

Wracając: skoro fabuła Inherent Vice trudna jest do zrozumienia na trzeźwo, to co ma powiedzieć wiecznie spalony Doc? Napisy końcowe. Koniec. Po niecałych trzech godzinach. Skończył się. I na dobrą sprawę nie wiem, o czym był. Znaczy – wiem doskonale. Ale nie ma tu jednoznacznych odpowiedzi. Wielowątkowość, w której przeraża przesłanie, że co w takiej sytuacji zrobić? Gdy nie mamy zbytniej władzy. A nawet – żadnej władzy. I co w takiej sytuacji? Skręcić, odpalić i zajarać? Następnie położyć się z bezradności spać. Powtarzając, że jedyne, co warto, to upić się warto? W imię rzeczywistości, co dopada zza winkla nieudolnie, niczym Doc na tropie narkotykowych szmugli. Inherent Vice – film, który sprawił, że czuję się równie bezsilna wobec tej historii, co główny bohater.

 

PS: Podziękowania dla redakcji, która pozwoliła mi na publikowanie tutaj, czy na łamach fizycznych wydań Gazety Studenckiej. Dając mi wolną rękę i przyzwolenie na zabawę w dziennikarza. Biorąc odpowiedzialność za treści takie, jak ta, że gdy piszę, śmieci w workach piętrzą się gdzieś na korytarzu. Gdzieś bliżej moich drzwi, bo zaczynam wyczuwać, jak się piętrzą. Ile worków może wynieść dziennikarzyna, mając wolną rękę?

 

Justyna Murawska