Każda praca wymaga poświęceń, a każda pasja pochłania ogromne połacie życia osobistego. Bohaterka naszego wywiadu, dr Magdalena Przysiężna-Pizarska jest przykładem na to, że w życiu warto dążyć do spełniania marzeń, jeśli to właśnie one dają nam największą satysfakcję. Pani archeolog, miłośniczka badań wykopaliskowych, wykładowczyni oraz właścicielka czterech perskich kotów opowiada o swoich pasjach, codziennym życiu oraz decyzjach, które znacząco wpłynęły na to, gdzie teraz się znajduje.

Pochodzi pani z Opolszczyzny,  jednak studiowała pani w Poznaniu. Skąd taki wybór?

Urodziłam się w Namysłowie na Opolszczyźnie, a studia w Poznaniu podjęłam ze względu na moje zainteresowanie okresem wczesnego średniowiecza. We Wrocławiu, do którego byłoby bliżej, niestety nacisk kładziono na zagadnienia związane z epoką kamienia i brązu. Stąd też moje kroki skierowane zostały na Uniwersytet im. Adama Mickiewiczu w Poznaniu, gdzie liczyłam na to, że trafię pod skrzydła pani Hanny Kóčki-Krenz, [ archeolog i profesor nauk humanistycznych – red.]. Jej publikacje i cały dorobek naukowy znałam już wcześniej, a to właściwie dzięki pani profesor jestem obecnie tą osobą, którą jestem. Na mojej drodze spotkałam kilkanaście osób, które ukształtowały moją obecną sylwetkę, doprowadziły do tego, że nie odpuściłam sobie. Był taki moment, że chciałam rzeczywiście to zrobić. Myślałam wtedy „To nie jest dla ciebie, daj sobie spokój, zacznij hodować kwiatki i otwórz jakąś prywatną kwiaciarnię”. Czasem takie myśli do mnie wracają.

W takim razie co sprawia, że jednak nie rezygnuje pani ze swoich pasji?

Myśl o tym, żeby robić więcej. Uzupełniam swoją wiedzę w tych kierunkach, które interesowały mnie wcześniej. Chcę być biologiem sądowym, więc “robię” biologię sądową, potem kryminalistykę i idę w tę stronę. Starałam się znaleźć czas dla tych swoich pasji, które realizowałam mimo studiów i to nie jest tak, że wybrałam niewłaściwe studia. Studia wybrałam właściwe, zawsze chciałam być archeologiem, nawet moja mama powtarza, że wyjadałam ziemię z doniczek i to był dla niej pierwszy sygnał, że trzeba było mi dać wtedy „po łapach”. Wymyśliłam sobie coś, co – jak jeszcze niedawno uważano w społeczeństwie – przekracza pewne możliwości kobiety. Bycie kobietą-archeologiem wcale nie jest takie proste. Procent kobiet w tym zawodzie jest bardzo niski. Te, które ukończyły studia archeologiczne, zazwyczaj pracują w muzeach, konserwatoriach zabytków, zajmują się opracowywaniem zabytków. Rzadko jest tak, że kobieta uprawia ten zawód czynnie, czyli “terenowo”. Natomiast ja trafiłam na nauczyciela badań terenowych, który dał mi mocno popalić, pracowaliśmy bowiem w różnych warunkach. Nierzadko były to bardzo trudne warunki spotęgowane minusową temperaturą. Archeolog musi sobie radzić w różnych warunkach atmosferycznych, zarówno jak pada, jak jest zimno, jak sypie śnieg i jak jest woda po pachy. Wspomniany nauczyciel przetestował nas odpowiednio, nauczył właściwego prowadzenia dokumentacji i zarządzania ludźmi na wykopie, czyli wszystkich kwestii organizacyjnych. Nauczył nas też pewnego postrzegania zabytków, czytania z ziemi, bo to jest dla archeologa najważniejsze. Studia kształtują, ale z czasem człowiek nabiera doświadczenia, takiej rezerwy do tego, co właściwie robi. Profesor dr hab. Sławomir Moździoch, kierownik Instytutu Archeologii i Etnologii we wrocławskim oddziale Polskiej Akademii Nauk, pokazał mi, oprócz tych najprostszych rzeczy także to, jak interpretować zabytki i jak wątpić we własne odkrycia, bo pewność siebie zabija w niektórych badaczach to, co powinno w nich być najciekawsze, czyli pasje.

Czy trzeba mieć jakieś konkretne predyspozycje, żeby być archeologiem?

Na pewno samozaparcie i umiejętność niepoddawania się w sytuacjach kryzysowych. Przydaje się też chęć pracy w danym zawodzie, bo jeśli… czy ja wiem czy to tylko dotyczy tylko archeologii? Jeśli mielibyście wykonywać jakąś profesję z niechęcią i podchodzilibyście do tego z pewną rezerwą, nie poświęcalibyście tyle czasu, ile poświęcalibyście zawodowi wykonywanemu z pasją, to chyba nie ma to sensu. We mnie nikt nie zabił tej pasji. Było ciężko, bo to nie jest tylko praca intelektualna, ale też fizyczna i ci, którzy byli na wykopach, dobrze o tym wiedzą. Trzeba przełamać siebie, swoją słabość, zdać sobie sprawę, że nie można rzucić łopatą w hałdę i powiedzieć ‘dobra, sorry, nie mam siły, mam lenia, nie chce mi się’, nie. Oprócz tego, że samemu trzeba pracować, trzeba też zachęcić do pracy innych. Potem podnieść się następnego dnia i znowu ruszyć do pracy z łopatą, kilofem, niezmordowanie, żeby odkryć fragment jakiegoś założenia architektonicznego, który jest w stanie dokonać przełomu w nauce.

Co jest najbardziej fascynującego w archeologii?

Archeologia polega na tym, że zapomina się o tej ciężkiej pracy, o tym, że jest gorąco, że bolą wszystkie mięśnie, że wstaje się o strasznych porach i kładzie spać prawie nad ranem – najważniejsze jest to, że to jest odkrywanie przeszłości, to są zagadki. To jest coś takiego jak urodziny, kiedy otrzymuje się prezent. To jest takie powolne odkrywanie tego, co znajduje się pod ziemią najciekawszego. Archeologia jest taka każdego dnia, bo my nie wiemy, co się czai pod cegłami, pod hałdą ziemi, nie jesteśmy w stanie tego skarbu ocenić od razu. Za każdym razem jest to nowa rzecz, nowa niespodzianka, uczymy się przez obserwacje, badania, a dzięki tym naszym badaniom, temu ciągłemu odkrywaniu, dajemy też możliwość innym naukom do analiz, do popisu, interpretacji. Bo my nie opieramy się tylko i wyłącznie na naszej nauce. Archeologia jest interdyscyplinarna, korzysta z innych nauk i pomaga innym naukom.

Jak to się stało, że trafiła pani na UO?

Przez przypadek. To jest jedyna rzecz, która zadziwia mnie po dziś dzień. Chciałam zostać w Poznaniu, gdzie przez dwa lata pracowałam w Muzeum Archeologicznym na Placu Górków. To było jeszcze w trakcie studiów. Archeolog, który kieruje się pasją, ulega często innym czynnikom, ja… zakochałam się. Mój obecny mąż podjął decyzję o powrocie do rodzinnego domu, otrzymał pracę w Opolu i ja też zdecydowałam się na przyjazd tutaj. Rozpoczęłam poszukiwania, z uporem maniaka składając dokumenty wszędzie gdzie popadło. Wreszcie trafiłam do Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. To był najdziwniejszy dzień w moim życiu. Udałam się do sekretariatu, gdzie spotkałam panią Jasię, która wówczas tu pracowała. Była typową służbistką, więc ostatecznie zostałam odesłana na ławeczkę przed sekretariat, gdzie miałam oczekiwać na dyrektora instytutu. Nie śmiałam nawet spytać, jak wygląda ten pan. Czekałam więc posłusznie, aż z sali obok wyszedł starszy, dystyngowany mężczyzna. Spojrzał na mnie bardzo poważnie, nie odwracając wzroku. „Pani chyba do mnie” – powiedział, wziął moją torbę leżącą obok i poszedł do gabinetu. Ja nawet nie wiedziałam, czy to był ten człowiek, na którego czekałam. Weszłam za nim do sekretariatu, gdzie pani Jasia, w szoku, z wielkimi oczami, zaczęła wypytywać, jak udało mi się znaleźć pana profesora. Odpowiedziałam krótko – „sam mnie znalazł”. Dyrektor odwrócił się i przyznał, że to przeznaczenie. Zostałam zaproszona do gabinetu, gdzie zapytał, w jakiej sprawie przybyłam. Tak się to potoczyło… Nigdy nie przypuszczałam, że będę uczyć studentów. Myślałam, że będę pracować w terenie i to właściwie była taka rzecz, którą chciałam robić zawsze. Nigdy mi nie przeszkadzały warunki pracy, zresztą jest tak do dnia dzisiejszego. Obecnie godzę te dwie rzeczy: badania wykopaliskowe, które prowadzimy w różnych częściach świata, oraz nauczanie studentów. Mam nadzieję, że wyrosną z nich kiedyś niesamowici mediewiści i może gdzieś tam ziarenko mojej osoby zapisze się na kartach ich przeszłości.

Zwiedziła pani trochę świata. Jest jakieś miejsce, które zrobiło na pani największe wrażenie?

To zależy pod jakim względem. Pod względem badawczym to na pewno Nowogród i Stara Russa w Rosji, tam, gdzie mieliśmy do czynienia z niesamowicie bogatą strukturą organiczną. Miałam tam możliwość poznania tego, co kryje się tutaj, całkiem niedaleko, koło Wieży Piastowskiej, tego, co odkrywane było w latach 50., 60., a nawet 30. ubiegłego wieku. Tego, czego doświadczyli badacze niemieccy i polscy. Rzadko na terenie Polski znajduje się tak dobrze zachowany drewniany materiał, który ma ponad tysiąc lat, gdzie są ulice, gdzie są domy, schodki do domu, gdzie buty leżą zaraz przy schodkach, a miotła, która służyła do zamiatania obejścia, jest oparta o podwalinę domu tak, jak ją ktoś tysiąc lat temu zostawił. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie, było dla mnie ważne. Świadomie mówię tutaj o takich rzeczach, które nie są ze srebra i złota, bo są też takie stanowiska, na których takie znaleziska się znajdowały, ale archeolog musi mieć doświadczenie badawcze płynące ze stanowisk z całego okresu i z różnych części świata. Mimo że ja jestem archeologiem Polski, to szukam tych elementów do porównań w różnych miejscach. Byliśmy na Sycylii, Ukrainie, w Czechach, Rosji. Obserwowaliśmy, w jaki sposób ten materiał zachowuje się, po to, by nasza interpretacja była pełniejsza.

Na jakiej podstawie wybierane są tereny do wykopalisk?

To jest złożona kwestia, czasem pomagają nam źródła archiwalne, które stanowią dokumentację z badań prowadzonych przez badaczy niemieckich, na przykład w okresie międzywojennym lub zaraz po wojnie. Sygnał może płynąć też od przypadkowych ludzi informujących o luźnych znaleziskach odkrytych na spacerze. Nie mówię tutaj o poszukiwaczach, którzy udają potem przypadkowych turystów. Trzeci przypadek to inwestycje. Jako archeolodzy angażujemy się, gdy prowadzona jest jakaś inwestycja związana z budową założenia budowlanego, drogi, czegokolwiek, czegoś, co na trwale jest w stanie zniszczyć układy warstw kulturowych znajdujące się pod powierzchnią ziemi. Od głębokości 30 cm, jeżeli znajdują się takie pokłady, archeolog musi (za zgodą konserwatora zabytków, bo nigdy nie działa sam) rozpocząć prace związane najpierw z nadzorem archeologicznym, a potem z badaniami archeologicznymi. Natomiast ostatnim sygnałem są źródła historyczne, jednak obecnie odchodzi się od takich badań stacjonarnych lub wykonywane są rzadko.

Czy to prawda, że zajmuje się też pani garncarstwem?

Tak, powiem nawet szerzej: zajmuję się rekonstrukcją dziedzictwa kulturowego. Nawet już nie pamiętam, co mnie sprowokowało do tego. Prawdopodobnie były to warsztaty, w których braliśmy udział jeszcze na studiach. Nauczyłam się tam pierwszych technik wyrobu. Ponieważ musieliśmy poznać materiał, który odkrywamy, bawiliśmy się bardzo często w tzw. archeologię eksperymentalną, wytwarzając przedmioty. Garncarstwo było jednym z takich łatwiejszych elementów w tej dziedzinie. Swego czasu jeździłam też z grupą studentów do Faustynianki, gdzie garncarz z Ukrainy uczył robienia naczyń. Mamy także współpracę z Muzeum Wsi Opolskiej, w ramach której pożyczaliśmy koło garncarskie i dzięki któremu mogłam uczyć garncarstwa studentów oraz prowadzić warsztaty w szkołach. Nie uważam się za osobę, która wybitnie się na tym zna – obrażałabym w ten sposób tych wszystkich, którzy takim garncarstwem zajmują się zawodowo. Ja traktowałam to raczej jako uspokojenie nerwów, potem pokazywanie dzieciakom jak można zrobić takie naczynie, czy to jest łatwe, czy trudne, jakiego rodzaju domieszki używać, która domieszka rani palce i czego nie należy robić. Ale garncarstwo jest tylko jednym z elementów uprawianej przeze mnie archeologii eksperymentalnej, bo uczyłam też szycia strojów, robienia paciorków, ozdób z miedzi, co też jest rekonstrukcją, bo zawsze pracuje się w oparciu o jakieś przedmioty znalezione podczas badań archeologicznych. Bardzo lubię też hafty średniowieczne i regionalne, szczególnie na strojach.

Na koniec – odbiegając trochę od tematu – dowiedziałyśmy się, że ma pani cztery perskie koty… Dlaczego akurat perskie?

Tak, tak. Zwierzątka też lubię, ale nie eksperymentuję na nich <śmiech>. Moja pierwsza przygoda z kotami zaczęła się już na studiach. Zobaczyłam ogłoszenie w akademiku, że domowy kotek potrzebuje domu, ma trzy miesiące i jeśli nikt się nim nie zaopiekuje, to zwierzak trafi do schroniska. Miałam z tego powodu różne perturbacje. Przewiezienie kota do domu oznaczało pokonanie jakichś trzystu kilometrów, ale jak już się podjęłam tematu to nie mogłam zrezygnować. Kiedy pojechałam odebrać kotka, okazało się, że nie ma trzech miesięcy, jak mówiono, a trzynaście. W drodze zastanawiałam się, co powiem koleżance, która ma alergię na koty i zgodziła się tylko dlatego, że ten kotek miał być mały. Musiałam szybciej ewakuować się do domu, na szczęście mama od razu zakochała się w nim. Kotek miał charakter rozbójnika, wychowywany był na 10. piętrze przez dziennikarza, który wyprowadził się za granicę i nie mógł go zabrać ze sobą, więc zostawił go swojej gosposi. Kot nazywał się Arnold Pogromca Trolli, moja mama nie zrozumiała tej drugiej części, więc został po prostu Arnold. Arnold z kotka pokojowego stał się rozbójnikiem w przydomowym ogródku. Pomyślałam sobie, że chcę jakieś spokojniejsze zwierzę. W Internecie przeczytałam, że koty perskie są właśnie takie, śpią, nikomu nie wadzą… Niestety okazało się to tylko tekstem na stronie internetowej. Nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością, ale pokochałam koty i w czasach, gdy było mi ciężko, czasem zostawała tylko rozmowa z kotem. Innym razem przez ogłoszenie w Internecie znalazłam kotkę, która była na skraju wycieńczenia. Kotka była głodzona, karmiona raz dziennie jogurtem w spodeczku. Na szczęście udało się ją odchować. Dwa najstarsze kociaki perskie spędziły ze mną 16 lat, podróżowały ze mną wszędzie. I były na wykopach i na wakacjach, gdzie się tylko dało. Miałam dwa, teraz mi się inwentarz rozrósł, mam cztery – dwa kocury i dwie kotki, absolutnie nie są parami, ale żyją ze sobą, czasem dochodzi do awantur, ale tak jest w każdej społeczności.

Posiadanie zwierzątek wcale nie przeszkadza w pracy naukowej, wręcz przeciwnie, czyni ten dom cieplejszym – mimo tego że jestem okrutnym graciarzem, bo część pracy targam ze sobą wszędzie, bo zdobyty materiał trzeba opracować, poselekcjonować. Koty mi w tym nie przeszkadzają. Aby być dobrym archeologiem, trzeba mieć też dobrą atmosferę w domu, to jest tak, jak powiedział mój profesor kiedyś – archeologia to nie jest zawód, to jest styl życia, albo się zdecydujesz albo nie, ale jeśli to zrobisz, musisz pamiętać, że twoja rodzina musi to zaakceptować, bo nie ma nic gorszego niż ktoś, kto żyje z tobą i nie akceptuje twojej pracy.

Natalia Worek, Asia Gerlich

fot. Dawid Machecki