Bawi się improwizacją, chciałby, żeby tematy tabu nie istniały i nie wyobraża sobie wyjścia na scenę po alkoholu. Abelard Giza, jeden z najpopularniejszych polskich komików, bywa czasem jak dziecko, żarty pozwalają mu trzeźwo spojrzeć na rzeczywistość, a współpasażerowie nieraz mają go dość.

 

-Jaka jest najgłupsza, najdziwniejsza, najbardziej błaha rzecz, która dała Panu dużą inspirację do tworzenia?

Nie potrafię tego stwierdzić wprost, cały czas dzieje się coś nowego, moje programy na pewno biorą się z obserwacji tego, co się dzieje w życiu moim, moich bliskich, Polski czy nawet świata. Im bliżej, tym jest to bardziej osobiste. Wszystko może być inspiracją – zamach, narodziny dziecka czy potknięcie kogoś na ulicy. Ja się staram mówić w taki sposób, żeby rzeczy przechodziły od malutkich, błahych, do bardziej uniwersalnych. Nie skupiać się tylko na anegdotkach, ale raczej przekładać je potem na coś szerszego. Czy to się udaje… to już inna sprawa, ale staram się szukać wszędzie. Patrzeć, słuchać, obserwować.

-W stand-upach często pojawiają się treści umoralniające, jak na przykład rzucone w publikę polecenie wybuczenia faceta w bluzie za to jak się ubrał, żeby uzmysłowić ludziom ich posłuszeństwo wobec autorytetów, ślepe wykonywanie rozkazów. Czy bardzo zależy Panu na tym, żeby pomiędzy żartami przemycać głębsze wartości, pokazywać ludziom ich wady, czy dzieje się to przypadkiem?

Nie lubię tego nazywać umoralnianiem, czy edukowaniem, po prostu lubię mówić o wartościach uniwersalnych, chcę mówić o przywarach, ale nie wskazując palcem, że ten konkretny ktoś tam ma coś za uszami. Ja też mam mnóstwo wad i staram się z nimi wychodzić, bo zakładam, że jednak wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Chciałbym, żeby moje teksty miały drugie dno, żeby poza żartami, czasem błahymi, czasem wulgarnymi, poruszały jakieś poważniejsze kwestie. Właśnie taka komedia najbardziej mnie interesuje. W takim wydaniu stand-up, zachodni zwłaszcza, jest dla mnie najciekawszy. Poważne treści najlepiej przemycać widowni pod płaszczykiem komedii.

-Powiedział Pan kiedyś, że polski stand-up jest o wiele bardziej grzeczny w porównaniu z zachodnim. Czy według Pana są jakiekolwiek granice, jeżeli chodzi o wyrażanie uczuć na scenie, czy jedyne kryterium to takie, żeby to co się mówi było szczere?

Uczucia na pewno muszą być szczere i autentyczne, ale myślę, że granicę każdy ma swoją. Nie mamy Schengen w byciu na scenie, po prostu wchodzę i tak długo jak dobrze się tam czuję – dobrze, nie tylko w sensie pozytywnie, ale też naturalnie, w zgodzie ze sobą – to jest okej. Ale globalnie według mnie nie powinno być granic i tematów tabu. Oczywiście nasz warsztat nie pozwala jeszcze na poruszenie wszystkich kwestii, bo im bardziej skomplikowana czy kontrowersyjna myśl, tym trudniej ją dobrze podać. Trzeba odpowiednio dobierać instrumenty do tematu, który się porusza. Kiedy ogląda się takich mistrzów jak Bill Burr czy Doug Stanhope widać to najlepiej. Wierzę, że my też jesteśmy w stanie zahaczyć o trudniejsze kwestie i mam nadzieję, że to tylko kwestia pracy i doświadczenia.

-Co jeśli chodzi o uczucia drugiego człowieka? Wspominał Pan kiedyś, że na zachodzie jest tak, że jeśli widownia przesadza, to stand-uperowi mogą czasem puścić nerwy, tam to jest normalne, jest po prostu taka konwencja, a widownia w Polsce jeszcze tego nie rozumie.

Nasza publiczność też powoli się wyrabia. Tak jak i my zdobywa doświadczenie. Netflix oferuje mnóstwo zachodniego stand-upu. Do Polski zaczynają przyjeżdżać komicy ze Stanów czy Wielkiej Brytanii. Mogliśmy oglądać już takie ikony jak Dylan Moran, Eddie Izzard, Anthony Jeselnik, Louis C.K. czy wspomniany Bill Burr. Dostęp do komedii jest coraz większy i coraz częściej ludzie z niego korzystają. My też powinniśmy dążyć do tego, żeby być coraz ciekawsi, coraz bardziej różnorodni. I to się powoli dzieje. Stand-up to nie tylko te najpopularniejsze fragmenty na YouTubie. Wojciech Fiedorczuk – jeden z moich ulubionych polskich komików – jest gościem z bardzo abstrakcyjnym i szalonym poczuciem humoru. Karol Kopiec, Mateusz Petryka czy Paulina Potocka, to są ludzie, którzy pokazują, że w stand-upie nie ma tylko jednego nurtu, że są też inne, z którymi warto się zapoznać.

-Czy zdarzyło się Panu kiedyś, żeby fan jakoś bardzo znacząco przekroczył granicę prywatności, ogólnie akceptowalnego zachowania?

Prywatnie nie. Kiedy ktoś na przykład pyta o zdjęcie, a idę z córkami i żoną i grzecznie tłumaczę, że to nie jest najlepszy moment – ludzie to szanują. Jeśli chodzi o scenę to nie jestem zwolennikiem rozmów w czasie występu, takiej interakcji. Są momenty kiedy konkretnie kogoś o coś pytam, no i wtedy faktycznie fajnie, jeżeli jest jakieś zaangażowanie publiczności. Tak naprawdę komedia rządzi się różnymi prawami, między innymi timingiem. Czas reakcji, podawanie żartu, intonacja, pauza, takie elementy które są niezbędne, żeby żart wybrzmiał. Jeżeli się nie zrobi odpowiedniej pauzy, nie podprowadzi kilkoma zdaniami bez śmiechu, jeżeli nie spowoduje się czasem konsternacji wśród słuchaczy, to ta główna część nie wybrzmi, pointa nie zadziała. Ja wiem co będzie za dwa zdania, ale widz nie ma pojęcia. Jeżeli krzyknie coś w nieodpowiedniej chwili, kiedy ja buduję napięcie, to może zepsuć cały żart. Jasne, że jak to się zdarzy raz czy dwa, trudno, muszę się z tym liczyć. Ale czasem ktoś taki nie rozumie, że przeszkadza i ciśnie. A przeszkadza nie tylko mi, ale też całej reszcie.

-Co do scenariuszy, czy dużo razy musi Pan je modyfikować? Czy zdarza się, że jest jakiś żart, który według Pana jest wybitnie śmieszny, a potem okazuje się, że nikogo innego nie bawi?

Mam scenariusz, zapisuję sobie materiał, mam testy, w tym roku miałem kilkanaście takich występów w ciągu dwóch miesięcy. Wtedy mam małe salki, publiczność ma tego świadomość, wie, że coś może pójść nie tak, że może paść coś, co nie powinno paść już nigdy więcej i zwykle nie pada. Czasem mówię sobie “to rozwali, to na bank będzie mistrzostwo”, a jest cisza, za drugim razem też jest cisza, no i wtedy ewidentnie widzę, że to nie widownia nie kuma, tylko ja… Czasem tak się zdarza, ale to jest też właśnie bardzo fajne w tym zawodzie. Po pierwsze, że nie wiemy wszystkiego, nie jesteśmy alfą i omegą. Często jest tak, że wchodzisz i masz wrażenie, że wszystko już wiesz o komedii, a  okazuje się, że nie wiesz nic. Po drugie, bardzo fajna jest energia na tych testach, bo jednak ludzie wiedzą na co idą i są wyluzowani, otwarci, dopingują nas. Trochę tak jakbym przychodził do kumpli i pytał “słuchajcie, co o tym myślicie? Nie bardzo? Okej, to może inaczej.” Usuwam coś, dokładam, zmieniam kolejność, jest całe multum możliwości, z godziny dwadzieścia na początku wychodzi mi na końcu niecała godzina. Jasne, że w trakcie występu dochodzą różne improwizacje, ale generalnie jest dużo przycinania.

-W czerwcu na YouTube ukazało się nagranie z improwizacji z grupą AD HOC. Wspominał Pan, że nie przepada za zbyt częstą interakcją z widownią, a to jednak projekt który w głównej mierze czerpie z improwizacji. Jakie były Pana wrażenia po czymś tak innym od stand-up’u?

To było w całości improwizowane. Bawią mnie komentarze w stylu “widać, że to jest ustawione”. Przecież to totalnie zepsułoby nam zabawę. Z improwizacją mam tak, że wolę sam improwizować niż oglądać jak ktoś to robi. Są ludzie, którzy robią to o wiele lepiej niż ja, ale świetnie się bawię będąc aktywnym uczestnikiem. Raz w miesiącu, z grupą Dzikie Węże, do której należy Kacper Ruciński, Szymon Jachimek, Karolina Rucińska i Kuba Śliwiński w Parlamencie u nas w Gdańsku urządzamy sobie takie improwizacje. To działa bardzo oczyszczająco, pozytywnie. Improwizacja to dla mnie jeden z etapów, ona nie jest celem samym w sobie, tylko raczej czymś w rodzaju ćwiczenia, otwarcia się na nowości. Jeśli pytamy widzów o czym to ma być, z kim, jakimi postaciami mamy się stać, co robić, to wtedy oddajemy się im na maksa. To też nie jest tak, że ciągle ktoś coś dorzuca, po prostu czerpiemy od widzów na początku, ustalamy wytyczne i potem my już tworzymy resztę. Lubię improwizację, ale nie kiedy mam przygotowany materiał i chcę opowiedzieć ludziom jakąś historię, wtedy chcę po prostu zrobić to tak jak sobie wymyśliłem, a nie wdawać się po drodze w jakieś niepotrzebne dyskusje.

-Jakiś czas temu internet obiegła informacja o aferze z Louie’m, którym bardzo się Pan inspiruje. Czy uważa Pan, że absolutnie każdy zasługuje na drugą szansę?

Nie wiem czy wszyscy, absolutnie, bez wyjątku… Gdyby postawili przede mną typa, który właśnie zamordował dziecko, no to… Nawet jeśli każdy zasługuje, to najpierw emocje muszą opaść, a czasem to nie jest łatwe. Wszystko zależy od sytuacji. Na pewno nie chcę bagatelizować tego co zrobił Louie, bo sam przyznał, że to się nie powinno stać. Ciągle gdzieś na nim to ciąży, ludzie podczas występów wykrzykują czasem różne rzeczy w jego kierunku. Z jednej strony mogę zrozumieć oburzenie, ale z drugiej ja go po prostu bardzo lubię. Kocham jego komedię. To jest najwyższy poziom jaki widziałem w stand-upie. Jest to tak mocne, tak śmieszne, tak często mądre. On doskonale miesza wysokie z niskim – to co w komedii kocham najbardziej. Ja mu daję drugą szansę. Co mam zrobić? Nie wiem, czy to jest dobrze czy źle, ale nie da się w paru słowach zawrzeć wszystkiego, nie chcę spłycać, bo to jednak trudny temat odnośnie przekraczania granic. To bardzo skomplikowane, kto, co, ile, jaka jest granica i w którym miejscu ją postawić, coś co dla jednego jest hardcorem, innego nie rusza. Zdecydowanie jest różnica między Louisem C.K. a Billem Cosbym – ten drugi odurzał i gwałcił nieprzytomne kobiety. Jemu nie dałbym kolejnej szansy. Żartowaliśmy nawet kiedyś o tym z chłopakami, jak śmieszny program musiałby zrobić Cosby, żeby ludzie mu wybaczyli. To jest chyba niemożliwe.

-Wyszedł Pan kiedyś na scenę po alkoholu – było już po występie, ale światło zgasło i chciał Pan jakoś zająć widownię –  i wspominał Pan, że było dużo luźniej, swobodniej po tym alkoholu, ale jednocześnie padło, że to jest ślepy zaułek. Dlaczego?

Występowanie po alkoholu to nie jest taka „fajność” świadoma, tylko trochę na takim dopalaczu. Bałbym się, że gdyby bez niego wyszło gorzej, znowu chciałbym po to wrócić Potem by się okazało, że bez alkoholu ciągle jestem spięty, a ta „fajność” jest tylko z nim. W tym momencie, jeżeli miałbym ileś występów w miesiącu i na każdym musiałbym być na rauszu, to przestałbym wierzyć w to, że sam potrafię być na tyle śmieszny, skuteczny, żeby bez alkoholu rozbawić publiczność. Poza tym alkohol otępia, jest fajny do pewnego momentu, a potem jest ta granica, w której to już jest niebezpieczne. Komik powinien mieć wyostrzone zmysły i błyskawicznie reagować na wszystko co się dzieje tu i teraz. Alkohol w dłuższej perspektywie nie pomaga.

-Chciałybyśmy zapytać o rodzaj występów jakim są roasty. Czy w trakcie takiego występu pojawiają się ambiwalentne uczucia? Na ile wszyscy wiemy, że to są żarty i jest śmiesznie, a na ile to jednak trochę dotyka człowieka?

Mnie raz jedna rzecz, nawet nie tyle że dotknęła, tylko pomyślałem sobie: fajne, prawdziwe, muszę się nad tym zastanowić. Po to dla mnie są takie roasty, żeby sobie coś uświadomić, żeby coś przemyśleć, żeby stwierdzić: ‘’kurde, nie jestem taki do końca fajny jak sobie myślę, albo taki bez skazy. Faktycznie, tu nad czymś trzeba popracować’’. Myślę, że najlepsze żarty na roastach są takie, które wbiją ci szpilę i zaśmiejesz się, pomimo tego, że trochę ukuło. Nie kojarzę nawet z rozmów zakulisowych, żeby po jakimś roaście ktoś poczuł się dotknięty albo się wkurzył na coś. Dla mnie osobiście ta forma na ten moment trochę się wyczerpała. Już się tym zmęczyłem. Może muszę się stęsknić i kiedyś wrócę. Zobaczymy.

-Ludzie są pełni hipokryzji, jednak nie wszyscy umieją, albo nie chcą ich u siebie zauważać. Pan, wydaje się, doskonale zdaje sobie z nich sprawę. Czy bycie świadomym swoich sprzeczności bardziej utrudnia, czy ułatwia życie?
Komikowi ogólnie to bardzo ułatwia, bo wydaje mi się, że wszyscy mamy te swoje mroczne strony, każdy z nas. Jeżeli ktoś nie ma, to wtedy jest podejrzany dopiero! Łatwiej się z przywar śmiać, łatwiej się nabijać. Poza tym, jeżeli ja wiem, że mam takie coś, to zakładam sobie, że ty i ty, i parę jeszcze osób dookoła, nie ważne jak są wykształcone, jak są pozytywnie nastawione do świata, też mają swoje ciemne strony. Kiedy ja spuszczam to złe, ciężkie powietrze z siebie, wyrzucam to, co czuję, co jest słabe, ale jednak we mnie istnieje, to widzę, że ludzie też zaczynają to w sobie zauważać, mówić “kurde, mam tak samo, dopiero teraz mi gościu uświadomił, powiedział na głos coś, co ja myślałem”. To jest fajne, takie wyrzucanie tych demonów. Jak będziemy je hodować w sobie, to będzie kiepsko. To one mogą nas kiedyś złapać za mordę i przejąć kontrolę.

-Czy stand-up jest dla pana jakąś formą rozliczenia ze światem? Może autoterapii? Czy wyśmiewa Pan to, co Pana boli w życiu?
To zawsze jest formą wyrzutu, dlatego też zmieniam programy co roku, a ostatnio nawet częściej. Ja chcę, żeby ten program był taki jaki ja jestem w tym momencie, mówię o tym, co mnie teraz boli, co mnie teraz cieszy, co mnie teraz wnerwia, w sobie, w ludziach, w świecie i tak dalej. Chcę, żeby program był świeży. Jak mi się do czegoś zmieni podejście, to pewnie przestanę o tym mówić, albo zrobię o tym nowy bit i powiem, że coś mi się zmieniło. To jest chyba jakąś formą rozliczenia. Nie nazwałbym tego terapią, bo to nie jest tak, że muszę teraz wyrzucić z siebie to, że nie śpię od pięciu lat, bo mam dzieci. Kocham je, są cudowne i śpię ostatnio nawet więcej, ale w programie to zawsze jest to jakieś wyolbrzymienie. Musimy pamiętać, że uprawiamy komedię. Jeśli mówię o tym, że się nie wyspałem, to mogę stworzyć całą dziesięciominutową opowieść jak bardzo, żeby publikę rozśmieszyć. To jest nasz główny cel. Wyolbrzymiam i koloruję bo gdybym opowiedział wszystko jeden do jednego, to byłoby nudne.

-Czy jest jakiś sposób w jaki by Pan, dla kogoś, zdefiniował siebie?
Nie wiem. Dla mojej żony i dla moich dzieci jestem inny i według nich jestem kimś innym niż dla widowni, dla dziadków, dla moich rodziców. Budujemy sobie gdzieś różne postaci w życiu i ciężko jest zdefiniować kim ja jestem tak naprawdę. Ja sobie sam próbuję do tego dotrzeć przez lata. Nie wiem, to trudne pytanie.

Byłyśmy ciekawe, czy w odpowiedzi pójdzie Pan bardziej w stronę ról społecznych – ojciec, twórca, czy może cech osobowości, bycia dobrym człowiekiem i tak dalej.

Czy jestem dobrym człowiekiem… nie można tego jasno stwierdzić. Nie chodzi o to, że uważam, że jestem zły, ale jednak mam w sobie różne złe rzeczy, których bym się chciał pozbyć. Czasami się pozbywam, m.in. też dzięki temu, że jestem na scenie i sobie robię z nich żarty, albo ktoś sobie robi  żarty ze mnie. Staram się te złe rzeczy wynagradzać, robiąc coś dobrego, więc generalnie czasami uważam, że jestem spoko, ale wtedy znowu wydarza się coś, co zaburza mi ten obraz. I to jest ciągła walka. Do tego jestem bardzo emocjonalny. Jak jestem zły to jestem bardzo zły, a jak jestem szczęśliwy to jestem bardzo szczęśliwy. Jak mam zły występ, to siedzę i mam doła przez cały dzień, a jak mam super występ, to skaczę, biegam albo śpiewam w samochodzie. Jestem trochę jak dziecko.

-Ludzie często mają tendencję do takiego określania siebie za bardzo w tę stronę na plus i udawania, że tych minusów nie ma.

Jesteśmy tymi śmieszkami, którzy ze swoich przywar i słabości robią komedię. Stereotypowy raper często musi być kozakiem w super furze, a ja na luzie mogę powiedzieć: “no i miałem auto co miało 0,2 pojemności i wyciągało 12 na godzinę i mnie motyle prześcigały”. To jest tak, że im bardziej ja się dogniotę do ziemi, tym dla was będzie śmieszniej. Wiadomo, że to są wszystko żarty, ale po pierwsze, w każdym żarcie jest trochę prawdy, po drugie, te żarty pomagają stanąć tak po prostu na ziemi. Nie musimy się napinać. Ja wiem mniej więcej kim jestem, na co mnie stać, zarówno w tych dobrych aspektach jak i w tych złych. Im więcej będę sobie żartował z wad, tym szczęśliwszym człowiekiem będę.

 

Rozmawiały: Ela Burdzik, Aneta Gałązka