Teatr, mała scena. W oczach widowni odbija się czerwień dziesiątek dywanów znajdujących się w centrum pomieszczenia. Wkrótce szmery cichną, a jedynym słyszalnym dźwiękiem jest cicha, przyjemna melodia wygrywana na gongu przez jednego z aktorów. Co czeka nas tegoż wieczoru?

Odpowiedzią na to pytanie jest fantastyczny, pełen niedorzeczności spektakl. Omawianie go zacznijmy od bohaterów, bo to oni błyszczeli najjaśniej. Było ich dwóch – dwóch aktorów, dwóch przyrodnich braci, dwa skrajnie różne, przekoloryzowane charaktery. Pierwszy, który pojawił się na scenie, to Karol grany przez Andrzeja Jakubczyka – spokojny i pobożny nauczyciel muzyki marzący o podróżach. Dotychczas odmawiał spełniania swoich pragnień i na wszystkim oszczędzał, gdyż ostatnie 15 lat swojego życia poświęcił na zajmowanie się schorowaną rodzicielką. Bohater ten jest w spektrum autyzmu, co zostało oddane w sposób niesamowicie subtelny. Drugi z braci, Jan, w którego wciela się Artur Paczesny, żyje razem ze swoją żoną i 22-letnim bezrobotnym synem na garnuszku. Od leżącej na łożu śmierci matki pragnie jedynie spadku, który pozwoliłby mu na spłacenie gigantycznych długów. Pół na pół rozgrywa się podczas jednej nocy, kiedy to Jan odwiedza Karola, aby przedyskutować podział wspomnianego już spadku. Chociaż opis ten może brzmieć przygnębiająco i być zbyt bliski naszym realiom, spektakl jest komedią – konkretnie czarną komedią – która bawi aż do łez.

Najgorzej byłoby mówić o nim, że to jest farsa. Bo on ma elementy farsowe, ale to jest tak trochę jak z życiem, że czasem po prostu jest strasznie smutno i strasznie beznadziejnie, i stąd się rodzi śmiech. Z takiej bezradności. I moim zdaniem, to jest na takim rodzaju humoru oparte. – reż. Adam Biernacki o Pół na pół

Właśnie ta czerń humoru jest czynnikiem, który sprawia, że Pół na pół nie każdemu przypadnie do gustu. Przez ponad 80 min spektaklu słuchamy kłótni (niekiedy manipulacji) rozgoryczonych braci, które przesycone są absurdem i groteską. W pewnym punkcie desperacja bohaterów sięga tak wysokiego poziomu, że przerywają awanturę, by zjednoczyć się w obliczu wspólnego „wroga” i zaplanować zabójstwo swojej matki. Jednym z pomysłów, który wówczas pada, jest wrzucenie do jej otwartych podczas snu ust wielkiej kuli chleba, aby się nią zakrztusiła. Niedorzeczne, choć trzeba przyznać, że kreatywne. 

Pojawiający się absurd nie wyklucza jednak podejmowania tak ważnych, choć delikatnych kwestii, jak chociażby orientacja seksualna i ukrywanie jej przed bliskimi, a cały spektakl wręcz wpycha odbiorców w objęcia refleksji na liczne tematy – od człowieczeństwa i braterstwa przez wierzenia aż po wagę ludzkich pragnień. 

Czymś, za co twórcom szczególnie należą się ukłony (pomijając fakt, że należą się one za cały spektakl), są detale. Kontrast bohaterów uwydatniony jest przez ich ubiór, a absurd podkreśla nawet scenografia, której elementy w znacznej większości są również rekwizytami.

Osobiście najbardziej urzekło mnie zakończenie, choć nie będę go tutaj zdradzać. Myślę, że najlepiej wybrać się do teatru osobiście i zobaczyć je na własne oczy. Mam nadzieję, że ostatnie słowo padające w spektaklu również na Waszych twarzach wywoła długotrwały uśmiech.


Autorka: Weronika Sagan
Grafika: Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu