W tym numerze na nasze pytania odpowiada profesor Kazimierz Ożóg, historyk sztuki, dla którego praca ze studentami to przygoda i źródło inspiracji. Czy od zawsze chciał wykładać na uniwersytecie? Skąd zainteresowanie rzeźbą? Te i kilka innych kwestii zostały poruszone w rozmowie. 

Jak wspomina Pan swoje studia?

Studiowałem na przełomie wieków, w rodzinnym Lublinie, który historia hojnie obdarzyła wyższymi uczelniami. Moja historia sztuki była najbardziej wywrotowym, nieprzewidywalnym i kolorowym kierunkiem na konserwatywnej uczelni. Studia, co zawsze powtarzam moim studentom, są najlepszym czasem w naszym życiu – przyjaciele, niezwykłe sytuacje, nieświadome nabywanie ogromnej wiedzy. Potem się za tym tęskni.

Skąd pomysł na zajęcie się sztuką zawodowo? Czy od zawsze planował Pan karierę akademicką?

W początkach liceum marzyłem o Akademii Sztuk Pięknych. Dużo wysiłku włożyłem w naukę i praktykę, niestety moje szanse były słabe – był to okres, gdy o jedno miejsce walczyło 15-25 kandydatów… Myślałem o socjologii, ale ostatecznie wybrałem historię sztuki. Co do wykładania – bardzo długo nie miałem takich marzeń, dopiero pod koniec studiów, gdy zdecydowałem o wolcie tematów – zostawieniu na doktorat tematu pierwotnie magisterskiego, zacząłem brać pod uwagę taką drogę. Choć były i inne opcje…

Skąd zainteresowanie rzeźbami spośród tylu form sztuki? Co jest w nich wyjątkowego?

Wyszło przypadkiem. Podjąłem rękawicę rzuconą przez przyszłego promotora doktoratu – temat papieskich pomników, które go zszokowały. Temat był arcyciekawy, pasował mi też przez to, że zasadniczo nie lubiłem rzeźby. Zajmowałem się fortyfikacjami, malarstwem, architekturą. Pomyślałem, że nawet jeśli temat mnie zmęczy, znudzi się, nie będzie mi rzeźby szkoda. Stało się inaczej, temat się rozrósł, miał ogromny potencjał, w pracy magisterskiej opracowałem zatem formę pomników rodzinnego Lublina – mając „w tle” doktorat, szykowany od III roku studiów.

Jakie aspekty pracy ze studentami lubi Pan najbardziej? Co daje najwięcej satysfakcji?

Uwielbiam przygodę, którą jest nieustający dialog i uczenie się w obie strony. Ogromnie lubię wykłady, gdy mogę bawić się z publicznością i jej reakcjami, pewnie mi łatwiej, bo z dziejów sztuki i jej kontekstów nietrudno robić sobie żarty i wycieczki w dygresje, które otwierają nowe przestrzenie. Nade wszystko kocham seminaria i pracę nad dyplomami. Nie narzucam tematów, delikatnie „rzeźbię” te przyniesione przez moje „dzieci”. Rozmowy z młodymi specjalistami są momentem mojej największej nagrody – uczenia się nowych perspektyw, nowych sposobów patrzenia, pisania, mówienia. Wtedy też najczęściej mówię „nie wiem”, a to jest ważny dla mnie moment. Najwięcej energii pochłania uświadomienie studentom, jak wiele mądrych rzeczy noszą w głowie – ale z winy ogólnie chorego systemu edukacji w krajach postkomunistycznych, boją się mówić, boją się mieć swoje zdanie, a przede wszystkim – nie wierzą w swoje talenty i kompetencje.

Jak odnajduje się Pan w rzeczywistości pandemii? Czy widzi Pan jakieś plusy tej sytuacji, czy może praca zawodowa i aktywność pozauczelniana stały się trudniejsze?

Choć chciałbym je znaleźć, nie widzę plusów. Zostałem oddzielony od wszystkiego, co jest mi niezbędne – możliwości stałej wymiany pomysłów, inspiracji, myśli. W sali, na korytarzu, na schodach, w czasie podpatrywania zajęć w pracowniach artystycznych… Ekran nie zastępuje tego kontaktu. Mam cudowną grupę z Wydziału Sztuki, która na zajęcia potrafi się przebierać albo czesać w fantazyjne sposoby – poświęcenie paru minut na wspólne pośmianie się okazuje się być dobrą odtrutką na ten czas. Chciałbym, by studenci mieli tego świadomość – wyłączane przez nich kamerki to ciemność, która nas coraz bardziej pochłania.

Czy są jakieś dzieła sztuki, które szczególnie chciałby Pan zobaczyć na żywo, a nie miał jeszcze okazji?

Dla historyka sztuki ta lista jest nieskończona. Mam sporo „must have”: Madryt, Lizbona, Petersburg, Istambuł, Berno. Ale chyba najbardziej chciałbym wpaść na chwilę do Essen, stanąć przed pewnym niewielkim obrazkiem sprzed dwóch wieków.

Czy zgadza się Pan ze stwierdzeniem, że „wszystko może być sztuką”? Czy kryteria sztuki rzeczywiście się rozmyły w dzisiejszych czasach?

To zależy od tego, kto patrzy na świat i co ma w głowie. Sztuka i twórczość na pewno nie są tak wąskie, jak wydawało nam się jeszcze wiek temu. Trudno na to pytanie odpowiedzieć sensownie w tej formie – niedługiego wywiadu – więc może zostawię trop dla chcących zrozumieć więcej: Joseph Beuys, fascynujący niemiecki artysta, zostawił nam myśl: „Każdy jest artystą”. Chciał powiedzieć, że każda postawa życiowa cechująca się kreatywnością, dążeniem do tworzenia lepszego siebie, bardziej świadomej osoby, aktywnej w świecie – jest powiązania z tworzeniem. I właśnie w tej kreatywności i świadomości zaszyte są nowe znaczenia sztuki.

Co jeszcze chciałby Pan osiągnąć w życiu? Czym planuje Pan się zająć w najbliższej przyszłości?

Ciężko jest mieć marzenia – nie tylko w sytuacji obecnej od marca, ale i z powodu tego, co dzieje się wokół mnie od 2015 roku. Ale może tym bardziej należy marzyć?

Rozmawiała: Michalina Mencel
Zdjęcie: Magdalena Hlawacz