Czy rock i poezja mogą iść ze sobą w parze? Skąd wzięły się na naszym uniwersytecie zajęcia z muzyki rockowej? Czy angielskiego można nauczyć się z piosenek? Na te oraz inne pytania odpowiedział nam dr Sławomir Kuźnicki z Instytutu Filologii Angielskiej.

 

Piszą o Panu: anglista, doktor literatury, tłumacz, krytyk literacki, poeta. A co jest najbliższe Pana sercu, w czym się Pan najbardziej spełnia?

Jestem człowiekiem,  który lubi różnorodność. Nie powiedziałbym, że jest to jedna rzecz. Radość sprawia mi składowa wielu różnych elementów. Uwielbiam swoją pracę zawodową, ale też lubię rzeczy, które nie są związane z nią bezpośrednio. Co do bycia poetą, to nie wiem czy mogę powiedzieć, że to lubię. To nie jest kwestia lubienia, to jest kwestia bycia.

 

Napisał Pan kilka tomików wierszy. Skąd czerpie Pan inspiracje do swojej twórczości?

Trudne pytanie, bo tak naprawdę nie wiem czy istnieje jakakolwiek skończona odpowiedź na nie. Wszystko wpływa na człowieka, niezależnie od tego czy się jest poetą czy się po prostu żyje i działa. A na mnie wpływają różne rzeczy, niezależnie od tego czy tego chcę czy nie. Jeżeli słucham dobrej muzyki lub czytam dobrą książkę, to siłą rzeczy to na mnie oddziałuje, nie zawsze świadomie, ale jednak. Wiele rzeczy, które przychodzą mi do głowy, w tym kwestie poetyckie, to proces, który zazwyczaj odbywa się u mnie kiedy jeżdżę na rowerze. Moja głowa potrzebuje takiego. Wtedy jest bardziej chłonna.

 

Tworzy Pan poezję również w języku angielskim?

Nie. Jestem anglistą, ale moim pierwszym językiem jest język polski i nie wyobrażam sobie tworzenia poezji od razu po angielsku. Zdarzały mi się próby tłumaczenia tego na angielski, ale to nie były moim zdaniem udane próby. Wydaje mi się, że aby poezja istniała w innym języku potrzebna jest jakaś taka współpraca między więcej niż jedną osobą. Na angielski mnie nie tłumaczono jeszcze.

 

Jeszcze?

Przyznaję, że na inne języki się zdarzało, na niemiecki i węgierski.

 

Ma Pan w planach publikację kolejnych tomików wierszy?

U mnie to trwa bardzo długo. Na koncie mam 4 książki z wierszami. Pierwsze dwie  wydałem bardzo szybko, może nawet za szybko. Mam do nich dobry stosunek emocjonalny: są moje i widzę tam różne rzeczy, które są dla mnie ważne. Natomiast nie są to najlepsze, obiektywnie rzecz biorąc, wiersze. A kolejne tomiki wydawałem z przerwami około 10-letnimi. Jako, że ostatnia książka ukazała się w roku poprzednim, to mam jeszcze 9 lat, a ja się nie śpieszę.

 

Jak to się stało, że akurat wybrał Pan filologię angielską jako kierunek studiów?

Tak dokładnie to nie pamiętam. Wiem, że będąc na etapie szkoły średniej coś trzeba było wybrać, a w ramach języka angielskiego zbiegało się wiele różnych moich zainteresowań: język angielski jako taki, ale też muzyka, głównie anglojęzyczna. Z czasem zaczęła dochodzić do tego literatura anglojęzyczna.

 

Czy to dzięki muzyce i literaturze nauczył się Pan tak doskonale angielskiego?

Dzięki muzyce nauczyłem się języka angielskiego, tak. (śmiech) Od tego zacząłem. Właściwie to zacząłem w 1 klasie liceum. Z jednej strony może to i źle, że tak późno, z oczywistych powodów, ale z drugiej może i dobrze, bo człowiek jest bardziej  świadomy tego co robi, co zaczyna, bo chodzi przecież o proces, który nigdy się nie kończy.

 

Jakim był Pan studentem?

Pamiętam, że sesje to był czas największych imprez. Człowiek głupawki czasami dostawał. Wspólnie z przyjaciółmi z akademika, którzy również studiowali anglistykę, uczyliśmy się i odreagowywaliśmy później to uczenie. Wspólnie skakaliśmy po tapczanach jak już bezpieczniki się przegrzewały.  A jakim byłem studentem? Ja zawsze wychodzę z założenia, że człowiek najwięcej korzysta będąc na zajęciach i dotyczyło to nawet zajęć, które bardzo mnie interesowały, a niekoniecznie np. wykładowca był wyjątkowo interesującą osobą. Nawet w takich sytuacjach stwierdzałem, ze warto się wtedy zmusić i być na zajęciach. A jeżeli było tak, że i przedmiot i wykładowca mi odpowiadali, to już w ogóle nie było żadnego problemu. Uczyłem się.

 

Jaki był Pana ulubiony przedmiot?

Nie wspomniałem wcześniej, że bardzo lubiłem język polski i literaturę. Byłem w klasie z rozszerzonym angielskim i o profilu humanistycznym. Dyskutowaliśmy tam o literaturze: nie tylko polskiej, ale też światowej. I to właśnie wtedy wyjątkowo polubiłem literaturę. Chociaż na pierwszym roku studiów bardziej lubiłem językoznawstwo, co teraz wydaje mi się straszną perwersją. Zawsze lubiłem gramatykę, to jak można na różne sposoby maglować i rozgryzać strukturę zdań.

 

A kiedy zdecydował się Pan na doktorat?

Z doktoratem to jest zupełnie dziwna sprawa. Bezpośrednio po studiach magisterskich zrobiłem pierwsze podejście do doktoratu i wtedy z różnych powodów się to nie udało. I dopiero kilka lat po tym wróciłem do tego pomysłu i wtedy motywacja była większa. Wydaje mi się, że również większa samoświadomość miała na to wpływ. Od samego początku wiedziałem, że tym razem to się musi udać. W międzyczasie, byłem nauczycielem angielskiego w gimnazjum i liceum. Ale z literaturą kontakt nigdy mi się nie urwał, bo raz, że sam pisałem, a dwa, że przez jakieś kilka lat redagowaliśmy z przyjaciółmi pismo literackie  „Red”. Dawno już nie istnieje, ale to też była spora frajda.

 

A czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że odbiega Pan od wizerunku standardowego wykładowcy?

Staram się. (śmiech) A tak serio: jaki jest wizerunek standardowego wykładowcy? Jeśli tak mówicie to bardzo się z tego cieszę, ale ja niespecjalnie zabiegam o to, żeby w jakikolwiek sposób budować swój wizerunek. Po prostu zachowuję się tak jak czuję i jak muszę. A to czy są jakieś normy, do których należałoby dążyć i według nich postępować nie interesuje mnie aż tak bardzo.

 

Dosyć znanym faktem jest to, że Pana zamiłowanie to muzyka rockowa. Co szczególnego Pan w niej znajduje?

Wszystko. Ja tak naprawdę jestem uzależniony od muzyki rockowej. Nieraz mówiłem, że muzykę rockową traktuję bardzo szeroko. Nie potrafiłbym powiedzieć co jednego i konkretnego w niej znajduję, bo właściwie jest w niej wszystko. warto też wspomnieć o tym, że słucham muzyki bardzo różnorodnej, a ona odwdzięcza mi się dając to, czego w danym momencie potrzebuję.

 

Na Pana kursach dotyczących muzyki rockowej omawiani są zagraniczni artyści. A co Pan sądzi o polskich artystach? Czy ma Pan swojego ulubionego?

Oczywiście, bardzo lubię muzykę polską. Niekoniecznie to, co jest akurat na topie, bo mam kłopot z listami przebojów. Na przykład polecam wszystkim nową płytę zespołu Voo Voo, który uwielbiam od wielu lat i który nagrał  album  wybitny. Chociaż faktycznie tak się złożyło, że na tych kursach „Rock Studies” koncentruję się na wykonawcach anglosaskich albo anglojęzycznych i jednocześnie międzynarodowych, np. Björk. Ale coraz częściej myślę o tym, żeby uzupełniać programy tego kursu o polskich wykonawców.

 

Mógłby Pan wyróżnić jakieś inne polskie zespoły?

Zawsze lubiłem zespół Lao Che, mam też oczywiście sentyment do klasyków polskiego rocka. Uwielbiam Czesława Niemena, najbardziej w wydaniu awangardowym, Republikę, Acid Drinkers, Armię i dużo, dużo więcej.

 

Kiedy ma Pan czas słuchać tyle dobrej muzyki?

Ja cały czas słucham, przyznaję, że również jeżdżąc na rowerze– oczywiście nie polecamy tego (śmiech).  No i w domu; w domu właściwie cały czas. Nie wyobrażam sobie, żeby w moim domu panowała cisza. Pracuję też przy muzyce, oczywiście jest to inny rodzaj słuchania, bo wtedy muzyka jest tłem, które zapewnia mi jakiś rodzaj komfortu.

 

Z tego co zauważyłem Rock w Pana pracy na uniwersytecie zatacza coraz szersze kręgi.

Też to zauważyłem (śmiech).

 

Ma Pan w planach jakąś pracę naukową na ten temat?

Mam, oczywiście. Po zrobieniu doktoratu i po wydaniu książki, która dotyczyła Margaret Atwood, pisarki dość obecnie popularnej, obecne myślę o tym, żeby kolejna moja publikacja związana była właśnie z dziedziną rock studies. Teksty, które piszę i publikuję mają się w przyszłości przełożyć na książkę. Ale to jest kwestia jeszcze kilku lat.

 

Właśnie chciałem zapytać – szybciej niż tych 9 lat?

(śmiech) Szybciej, bo ta książka będzie się łączyła z kolejnym, stopniem awansu zawodowego.

 

Stworzył Pan kurs pod tytułem ‘’Women in Rock Music’’, czy uważa Pan, że rockowe artystki są niedoceniane?

Zdecydowanie tak. Na pierwszych zajęciach zazwyczaj pytam studentów, jakie artystki rockowe znają i ich odpowiedzi nie są jakoś specjalnie porywające. To tylko pokazuje, że pomysł na taki kurs był dobry , bo należy stan wiedzy na temat kobiet działających w muzyce rockowej starać się zmienić. Ze względu na przeróżne uwarunkowania kulturowe, niezależne od kobiet, pod względem ilościowym jest ich mniej w muzyce rockowej. Natomiast w żaden sposób się to nie przekłada na kwestie jakościowe.

 

Mówimy o rocku głównie w kontekście literackim i kulturowym, a czy Pan osobiście gra na gitarze i tworzy muzykę?

Nie, ale dobrze, zwierzę się Państwu z czegoś. Niestety jeśli chodzi o instrumenty okazałem się totalnym beztalenciem. Natomiast w swoich młodzieńczych, licealnych latach, kiedy już pisałem wiersze, to tak naprawdę pierwszą platformą do ich pokazywania światu był zespół, w którym nie powiem, że śpiewałem, ale – powiedzmy – używałem aparatu mowy (śmiech). Więc taki epizod też miałem.

Jak się Pan w tym czuł?

Z tego co pamiętam, to sprawiało mi to dużą frajdę. Ale z perspektywy czasu widzę, że dobrze się stało, że moje ścieżki zawiodły mnie w inne rewiry aktywności twórczej.

 

A może myślał Pan o tym aby przekuć Pana poezję…

Na serial telewizji? (śmiech)

 

To swoją drogą, ale w teksty do piosenek?

Nie wydaje mi się, że jest to możliwe. Z moimi wczesnymi tekstami może tak. W ich przypadku transfer wiersza na tekst piosenki odbywał się w miarę bezboleśnie. Natomiast nie wydaje mi się, żeby moje późniejsze wiersze mogły funkcjonować w ten sposób.

 

Czy ma Pan jakieś porady dla osób, które może chciałyby, ale boją się wyjść do ludzi ze swoją poezją?

Naprawdę nie wiem czy są takie osoby w obecnych czasach. Mam wrażenie, że w naszych czasach młodzi ludzie są szalenie asertywni, wręcz ekshibicjonistyczni. No ale jeżeli faktycznie tacy  się znajdują, to jest pewna opcja: proszę wysłać swoje teksty do redakcji uniwersyteckiego pisma „Indeks”. Osobą, która decyduje o ich publikacji jestem ja. Tym bardziej więc zachęcam zainteresowane osoby, żeby zainteresowały się taką możliwością jeszcze bardziej.

 

Najlepszy koncert na jakim Pan był?

Hmm.. no tych koncertów trochę było. Chyba zawsze z sentymentem wspomina się ten pierwszy. W moim przypadku był to koncert Deep Purple w 1993 roku. Zespół wystąpił wtedy w swoim najoryginalniejszym składzie. Koncert odbywał się w jakiejś strefie industrialnej w Zabrzu: stara, olbrzymia hala. Prawie nic nie było słychać, tylko jeden wielki hałas. Dodatkowo koncert był opóźniony o jakieś 4 godziny, bo zespół został zatrzymany na granicy. Ale wspomnienia są niesamowite.

 

Ma Pan jakiś wymarzony koncert, na którym chciałby Pan być?

Nie, nie wydaje mi się. Oczywiście są marzenia  niemożliwe do spełnienia, na przykład koncert zespołu Queen. Tak na marginesie, byłem ostatnio na koncercie zespołu Queen + Adam Lambert. Potwierdziły się wszystkie moje obawy i wątpliwości, które miałem wobec tego projektu.

 

Czy w najbliższych latach na uniwersytecie będziemy widzieć jeszcze więcej rocka?

Nie wiem czy można więcej (śmiech). W tym momencie prowadzę dwa kursy ogólnouczelniane „Rock Studies” na ten temat, plus dla studentów anglistyki – ‘’Women in Rock Music’’. Rozwiązaniem byłoby chyba powołanie osobnego kierunku o takim profilu, ale tu znów wkraczamy w sferę marzeń.

 

Rozmawiali: Agnieszka Czerwińska i Robert Radziej

fot. Justyna Adamus