31 lipca 2016 roku, niedziela, godzina 14.00. Właśnie wyjeżdżamy 9- osobową grupą w 16- godzinną podróż wynajętym busem na Chorwacje. W asyście dwóch psów, kota i taty wynoszę ostatnie walizki do auta. Przejeżdżamy przez centrum miasta, żartując ile godzin przyjdzie nam spędzić w korkach. Po chwili śmiech jest jeszcze większy, bo korek zaczął się po kilku minutach jazdy, przy wjeździe na autostradę. Co wieziemy w aucie? Lepiej byłoby zapytać czego tam nie ma. Walizki, torby, żelazko, grill, materac, klapki, woda, kapelusze.

Wszyscy są zrelaksowani. Konrad z Anią i Patrycją grają z tyłu w karty. Karina śmieje się z czegoś z Agnieszką, Czarek śpi. Artur prowadzi, Robert majstruje przy radiu. Podróż mija spokojnie aż do momentu przekraczania granicy Czech z Austrią. Zaczyna padać. Pada coraz mocniej. Leje. Wycieraczki nie nadążają zbierać wody. Zastanawiamy się czy jechać, czy zatrzymać się na poboczu. Jedziemy. GPS wariuje. Mylimy zjazd z autostrady. Zjeżdżamy w drogę, która doprowadza nas do wioski 3 domostw, rodem z powieści Kinga. Za oknem robi się szaro i ponuro, a my jesteśmy w miejscu o którym zdaje się, że Bóg zapomniał. Kiedy w końcu udaje się zawrócić, jedyna droga wyjazdu jest zalana wodą. Nie wiadomo czy samochód przejedzie. Ryzykujemy. Udaje się. Jedziemy dalej.

W Austrii, około północy zatrzymujemy się we Wiedniu. Jest pięknie, choć leje niemiłosiernie. Odwiedzamy jakieś muzea, biblioteki, wszystkie olbrzymie i pięknie oświetlone. I kompletnie nie wiemy co zwiedzamy. A raczej co próbujemy zwiedzić. Wszystko zalane jest wodą, każda tablica informacyjna jest nieczytelna, od czasu do czasu kolejni, osamotnieni turyści, tak jak my próbują dostać się do środka. Postanawiamy wjechać do Wiednia w drodze powrotnej.

Na granicy ze Słowenią, późną nocą, zatrzymujemy busa. Wychodzimy wyprostować kości i rozejrzeć się po okolicy. A ta jest co najmniej dziwna. Z tego miejsca zapadła mi tylko w pamięć wstrętna toaleta z odpadającą umywalką. W międzyczasie spotykamy grupę Polaków, którzy uspokajają nas, że droga jest w porządku, spokojnie przejedziemy. Nie sprawdzają paszportów, przecież to strefa Schengen. Od tego momentu wypada moja kolej prowadzenia samochodu.

Burzy, która towarzyszyła mi kiedy kierowałem nigdy nie zapomnę. Błyski raz po raz rozświetlały krajobraz, w którym na około były tylko góry i lasy. Większość towarzyszy spała. Od czasu do czasu zamieniałem kilka słów z Kariną. Z głośnika cichutko sączyła się muzyka. Byliśmy już w Chorwacji. Kiedy przejechałem 40 kilometrowy tunel, po 500 km pokonanej trasy, postanowiłem oddać ster komuś innemu.

Makarska, do której jechaliśmy trasą przy samym wybrzeżu przywitała nas nieskazitelnie błękitnym niebem, słońcem i jedynym na świecie, specyficznym zapachem bryzy i lasu sosnowego.

Kiedy dotarliśmy pod pensjonat w którym mieliśmy mieszkać, była 8 rano. Na progu siedział bosy, kudłaty, uśmiechnięty facet, któremu pokazaliśmy nasze dokumenty z rezerwacją i zapłaconym rachunkiem. Popatrzył na nas z szokiem i powiedział, że tak, to rzeczywiście jego adres, ale nikt u niego nic nie rezerwował, a tym bardziej nie płacił. Wejść nie możemy.  Byliśmy załamani, rozjuszeni, wściekli. Po 15 godzinach trasy, po tysiącach zmian póz w aucie, przystankach, wpłaceniu zaliczki, dowiadujemy się, że ktoś nas oszukał. Dzwonimy pod numer z ogłoszenia rezerwacji. Odbiera dziewczyna. Zaspana. Łamaną angielszczyzną dowiadujemy się, że wszystko w porządku, nic się nie dzieje. Pieniądze dotarły, o 13.00 przyjedzie i poda nam klucze.

O 13.00 w progu pensjonatu wita nas makarska dynastia: babka, matka i córka. Wszystkie gadają razem, głośno, coraz głośniej, każda prawdopodobnie o czymś innym, wszystkie coś pokazują i na zmianę się do nas śmieją. Jedynie z najmłodszą udaje się porozumieć. Podają nam rakije, ulubiony bałkański trunek ,a my dajemy im polską wódkę. W geście solidarności.

Chorwackie słońce jest wyjątkowe. Wygrzewa wszystkie problemy, leczy nerwy. Ciepły, letni wiatr rozwiewa niepokoje i lęki. Przeszliśmy kilometry włócząc się wybrzeżem, odwiedzaliśmy knajpy i dyskoteki, kościółki i kościoły. Woda jest rzeczywiście nieskazitelnie czysta. Tak jak na obrazku.

Kiedy zajechaliśmy do sąsiedniego Splitu i próbowaliśmy dogadać się z młodą przewodniczką w muzeum, łamaną angielszczyzną, po kilku próbach, poddaliśmy się. Mówimy:  trudno, tak się zdarza, znowu nie wiemy co zwiedzamy. Kiedy odeszliśmy kawałek, dziewczyna, przewracając oczami, powiedziała do swojej koleżanki obok, zupełnie po polsku: „ Boże, jak dobrze że poszli, nie umiałam ich zrozumieć”. Wszyscy wybuchneliśmy śmiechem.

Mógłbym pisać jeszcze długo i długo o tym co się działo i jakie przygody nas spotykały. Ale dziś najważniejsze jest to, że w taki listopadowy wieczór, smutny i ponury, mogę wrócić pamięcią do tamtych chwil. Może podróże bez profesjonalnego biura są ryzykowne, ale najlepsze!

 

 

 

 

Jakub Słaby