Śmierć jest tematem dotyczącym nas wszystkich, jednak nie lubimy o niej rozmawiać, co, jak się okazuje, przysparza wiele niepotrzebnych zmartwień. Czy w ogóle możemy się na nią przygotować? Czy warsztaty z umierania są jednym ze sposobów? Wygląda na to, że chodzi w nich o coś nieco innego. Katarzyna Boni, która przywiozła je ze sobą do Polski, opowie, z czym się tak naprawdę wiążą.

 

Jak zaczęła się Pani przygoda z Azją?

Przez przypadek. Miałam 21, może 22 lata i marzyłam, żeby spędzić wakacje w Nowym Jorku. Wyobrażałam sobie, że wieczorami będę pracować jako kelnerka, a rankami pisać książki. Naoglądałam się za dużo amerykańskich filmów. Szybko okazało się, że jeżeli nie mam pracy, to nie mogę dostać wizy, a bez niej nie mogę wynająć mieszkania. Musiałam zmienić plany. Miałam trzy miesiące wolnego i niewiele pieniędzy. Z moim ówczesnym partnerem stwierdziliśmy, że pojedziemy do Indii. Jego rodzice byli tam w latach 80 – tych. Tak trafiłam do Azji. Wcześniej myślałam, że będę jeździć do Ameryki Południowej; uczyłam się hiszpańskiego, czytałam literaturę iberoamerykańską, tańczyłam tango. I koniec końców nigdy tam nie trafiłam. Azja stała się ważniejsza. Na początku zwiedzałam ją jak turystka: włóczyłam się po Indiach, Chinach, Azji południowo-wschodniej. Z czasem zaczęło brakować mi czegoś głębszego. Kiedy piękne widoki się opatrzyły, zaczęłam pisać o ludziach. Z tekstów podróżniczych przerzuciłam się na reportaż i książki. Ponad piętnaście lat po pierwszym wyjeździe do Azji ciągle jestem z nią związana. Coraz częściej zdarza mi się spędzić tam większą część roku.

 

Jak uczyła się Pani języka za granicą? Czy było ciężko? Polegało to na siedzeniu przy książkach czy jednak szła Pani na „żywioł”?

Na studiach z ciekawości kilka razy zaczynałam naukę japońskiego. Jednak szybko nudziło mnie coś, co nie miało przełożenia na praktykę…Kiedy zaczęłam jeździć więcej do Japonii, osłuchałam się z językiem na tyle, że mogłam prowadzić prostą rozmowę. Nauczyłam się też pięciuset kanji, żeby orientować się w metrze i w restauracji. Jednakże moja znajomość japońskiego jest nieduża, nie odważyłabym się przeprowadzić wywiadu z Japończykiem, który doświadczył straty bliskich w tsunami. Nawet zagraniczni dziennikarze, którzy mówili płynnie w języku japońskim, kiedy przeprowadzali wywiady na temat emocji, żałoby i straty, mieli swoich tłumaczy.

 

Czy próbowała Pani jakichś japońskich potraw?

Oczywiście! Dla Japończyków jedzenie jest bardzo ważne, nigdy nie odmawiam, kiedy mnie częstują. Dzięki temu próbowałam takich rzeczy jak grillowane nasieniowody ryb. Bardzo smaczne. To, że jestem otwarta na japońskie smaki, często pomagało mi przełamać lody podczas wywiadów.

 

Czy Japończycy podchodzą mistycznie do „warsztatów z umierania”? Boją się ich? Czy klęski spowodowały, że tematyka śmierci jest szczególnie ważna w tym kraju?

Kiedy jechałam do Japonii, aby napisać książkę “Ganbare! Warsztaty umierania”, to miałam teorię, że z powodu tylu katastrof (wybuchy wulkanów, tajfuny, lawiny błotne, trzęsienia ziemi, tsunami) ludzie lepiej zdają sobie sprawę z kruchości życia i potrafią się nim bardziej cieszyć. Dobrym przykładem tego zachowania jest Hanami, czyli oglądanie przez Japończyków kwitnących wiśni i zachwyt nad ich ulotnością. Okazało się, że moja teoria była zachodnio – centryczna; wymyśliłam sobie, że mają inną wrażliwość. Szybko okazało się, że się myliłam. Japończycy nie siedzą całymi dniami, rozmyślając o śmierci i doceniając mijającą chwilę. Jesteśmy tacy sami i tak samo odsuwamy od siebie świadomość własnej śmiertelności, a piękno życia gubimy w pozornie nudnej codzienności. Ludzie nie zaczynają dnia od myśli “to jest nasz ostatni dzień”, a kończą go, pijąc piwo za to, że „jednak udało nam się przeżyć” – ani u nas, ani w Japonii. Ale to prawda, że w japońskiej kulturze silny jest temat ulotności życia. Jednym z moich ulubionych japońskich konceptów jest „ichigo ichie” – “tylko ten jeden raz”. Wiąże się ono z ceremonią picia herbaty. Jest to ceremonia w której gospodarz zaprasza gości do pawilonu herbacianego w ogrodzie. Całe spotkanie kręci się wokół konkretnego tematu – związanego z porą roku, z jakimś świętem, poematem, który zachwycił gospodarza. Pod temat dobierane są: kwiaty w specjalnej wnęce, cytaty zawieszone na ścianie, zastawa, potrawy. W oczekiwaniu na posiłek goście rozmawiają ze sobą – gospodarz starannie przemyślał, kogo zaprosi. Całe wydarzenie jest wyjątkowe. Gdyby ci sami goście spotkali się w tym samym miejscu za rok, gdyby gospodarz przygotował ten sam temat i podałby te same dania, a rozmowa toczyłaby się w ten sam sposób – i tak wszystko byłoby już inne. Nie da się odtworzyć tego samego wieczoru. I to właśnie jest „Ichigo ichie” Jutro będziemy już innymi ludźmi. Ulotność, doświadczanie chwili są wpisane w kulturę Japonii. Ale nie znaczy to, że Japończycy nieustannie rozmyślają o śmierci.

 

Czy w Azji „warsztaty z umierania” są jakoś bardziej popularne, rozwinięte?

Zetknęłam się z nimi tylko w Japonii, a i tam nie są one jakoś bardzo popularne. Zaczął je prowadzić mnich Tetsuya Urakami z Yokohamy w 2011 albo 2012 roku. Zainspirowały go podobne warsztaty prowadzone w amerykańskich hospicjach. Zaadoptował je na własne potrzeby. Z czasem zgłosili się do niego mnisi, którzy też chcieli je prowadzić. Kiedy w nich uczestniczyłam, Urakami mówił, że w jego warsztatach wzięło udział może około dwóch tysięcy osób. Zainteresowanie nimi jest duże, ale to nie jest tak, że cały naród chodzi na warsztaty umierania.

 

Jak Polacy reagują na „warsztaty z umierania”?

Zazwyczaj są bardzo zaciekawieni, wiele osób chce wziąć w nich udział. To naprawdę świetna okazja do spotkania się z samym sobą. Jednak niektórzy, gdy o nich słyszą, mówią że to nie dla nich. Dobrze, że stawiają granice, w warsztatach nie powinno się brać udziału pod przymusem, ale też czasem warto przyjrzeć się lękowi, który towarzyszy tematowi umierania. Niedawno napisałam tekst do „Książki. Magazyn do czytania” o tym, dlaczego w naszym społeczeństwie śmierć jest tabu i jak dużo tracimy przez to, że o niej nie rozmawiamy. Właśnie wyszła w Polsce książka Michaela Hebb’a „Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji”. Hebb pisze, że głównym powodem bankructw w Stanach jest to, że ludzie nie powiedzieli sobie przed śmiercią, do którego momentu chcą „przedłużać życie” i jaki chcą mieć pogrzeb. Rodziny wykosztowują się więc, często żeby stłumić poczucie winy, i zaciągają kredyty, których później nie mogą spłacić. A przecież wystarczyło porozmawiać… Brak tej rozmowy powoduje nie tylko straty finansowe, ale przede wszystkim ogromne straty emocjonalne.

 

Jak to się stało, że zaczęła się Pani interesować śmiercią?

Śmierć interesuje mnie jako trauma tych, którzy zostali, a nie jako sam moment śmierci albo to, co przychodzi po niej. Interesuje mnie żałoba i to, jak ludzie próbują przezwyciężyć trudne emocje, poradzić sobie ze stratą, która nieraz zmienia całe życie. Japońskie tsunami z 2011 roku zabrało ludziom wszystko. Nie tylko męża, żonę, dzieci, rodziców, dziadków, ciotki, wujków, przyjaciół i ukochane zwierzęta. Również domy, łóżka, biurka, książki, albumy ze zdjęciami: wspomnienia, marzenia i plany na przyszłość. Zazwyczaj, kiedy ktoś odchodzi, to coś po nim zostaje: jakieś drobiazgi, które możemy przechowywać. A tu strata była totalna. Interesowało mnie, jak można sobie z tym poradzić.

 

Na czym polegają  warsztaty z umierania, których celem jest jednak przygotować człowieka na tę śmierć, odejście bliskich, jak to wygląda?

To nie jest tak, że na śmierć można się przygotować. Można rozmawiać o umieraniu z bliskimi, można napisać swój własny testament, można przejść warsztaty umierania – choć one są bardziej o życiu niż o śmierci. To na pewno ułatwi, ale nie sprawi, że nie będziemy odczuwać żadnych emocji, gdy odejdzie ktoś nam bliski, albo gdy sami usłyszymy złą diagnozę… Te emocje są zdrowe i potrzebne, i absolutnie nie chodzi o to, żeby się ich pozbyć. Są konieczne, żeby móc pożegnać bliską osobę i pogodzić się z jej stratą, ale też utratą pewnej części siebie, która odchodzi razem ze zmarłym. Te wszystkie wyżej wspomniane rzeczy pozwalają jedynie przejść przez emocje bardziej świadomie.

Jak wspomniałam, same warsztaty umierania tak naprawdę więcej mają wspólnego z życiem niż z umieraniem. To prawda, są symulacją umierania, ale ich celem jest odzyskiwanie radości życia. Podczas ich trwania opowiadam historię śmiertelnie chorej osoby. Uczestnicy słuchają historii i we wskazanych przeze mnie losowych momentach pozbywają się wcześniej wypisanych na karteczkach, ważnych dla siebie rzeczy. Dokładnie tak, jak w życiu. Nie wiadomo, co się wydarzy jutro. Na pewnym poziomie łączy się to z Ichigo ichie. Skoro nie wiemy, co będzie jutro, a już dzisiaj mamy przy nas ważne dla nas osoby i rzeczy, to zacznijmy to doceniać tu i teraz. My naprawdę jesteśmy bardzo bogaci. Mamy niesamowitą ilość relacji, pasji, miłości, zachwytu, a tak często zupełnie tego nie widzimy. Warsztaty umierania pomagają nam dostrzec otaczające nas bogactwo.

 

Warsztaty sprawiają, że niektórzy decydują się na naprawdę odważne kroki, na przykład oświadczają się drugiej połówce.

Ludzie dochodzą do wniosku, że jeśli jako to, co w życiu najważniejsze, została im ukochana osoba, to… na co czekać? Jedna z moich znajomych, miesiąc po warsztatach zostawiła pracę i wyjechała na studia. Rozważała tę decyzję od dawna, warsztaty przeważyły szalę. One nie zawsze muszą nieść ze sobą aż tak poważne życiowe zmiany. Wystarczy, że pozwalają człowiekowi zorientować się w tym, co naprawdę jest dla niego ważne. Może ktoś na kartce wpisał ojca, z którym dawno nie rozmawiał i teraz będzie częściej do niego dzwonić? A może nic nie zmieni w swoim życiu, ale będzie czerpał większą radość z tego, co już ma. Warsztaty pokazują, że już teraz mamy wokół siebie ludzi, marzenia i pasje, które są dla nas ważne, Mamy do tego dostęp teraz – nie musimy na nic więcej czekać. Dobrze jest też powtarzać sobie raz na jakiś czas takie warsztaty, bo priorytety się zmieniają. Dobrym przykładem są narodziny dziecka.

 

Co Panią najbardziej uderzyło, zszokowało, kiedy porównała Pani swoje założenia odnośnie Azji z rzeczywistością?

Jeżdżę do Azji od tak dawna, że już nie pamiętam tych pierwszych wrażeń. Czasem bardziej szokuje mnie Europa, zwłaszcza świeżo po powrocie z Azji, w której często czuję się po prostu lepiej.

 

Chodzi o atmosferę, podejście społeczeństwa?

Chodzi o słońce. *śmiech* To temat na oddzielną rozmowę. Jednakże mogę opowiedzieć o drobiazgu, który ostatnio zwrócił moją uwagę. Przez rok mieszkałam w Indiach, w bardzo specyficznym miejscu, w lesie niedaleko morza. Potem spędziłam kilka miesięcy na Bali – gdzie prawie w ogóle nie ma reklam. I dopiero po powrocie do Warszawy zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo uspokajał mnie ten brak reklam, kolorowego jazgotu i totalnego miszmaszu. Bilbordy, ogłoszenia, plakaty – tego jest tyle, że po pół godzinie na mieście byłam zmęczona, a mój mózg przebodźcowany.

 

Skąd wzięła się niechęć do Indii?

Podobno jest tak, że albo się Indie kocha, albo nienawidzi. Ja po pierwszym pobycie byłam z tej drugiej frakcji, ale po spędzonym tam dłuższym czasie już nie mogę powiedzieć o sobie ani jednego, ani drugiego. Kiedyś wyśmiałabym każdego, kto powiedziałby mi, że będę mieszkać w tym kraju przez rok. Przeszkadza mi hałas, męczą mnie zapachy. Ja jestem bardziej japońska, lubię minimalizm, również w bodźcach.  A w Indiach tych jest aż nadto: wszystko jest ostre, kolory są jaskrawe, światło zbyt jasne, hałas – ogromny. Jestem introwertyczką, łatwo się przebodźcowuję, więc życie w Indiach to dla mojego organizmu duży wysiłek. Ale nauczyłam się je doceniać i cieszyć życiem tam.

 

Wspominała Pani na warsztacie o Japonii typu B. Co to takiego?

Na całym świecie widać taką polaryzację: państwa dzielą się na część A – postępową i bogatszą, zazwyczaj miejską, i część B – bardziej konserwatywną, biedniejszą, wiejską. Młodzi ludzie raczej nie chcą zostawać w części kraju typu B, nie widzą tam dla siebie przyszłości. Lepsze szanse ma się w dużym mieście; tak jest wszędzie.

Tōhoku, zniszczone przez tsunami w 2011 roku, to Japonia B. Zawsze było traktowane po macoszemu. Ta północna część głównej wyspy była wielkim spichlerzem Japonii: tam sadzono ryż i stamtąd przewieziono go do stolicy. Dawniej dostarczała również żołnierzy do armii i kobiet do prostytucji. Dzisiaj dostarcza ludzi do pracy w miastach. Ci, którzy zostali, czują się odstawieni na boczny tor. Po tsunami, Japonii przyznano organizację mistrzostw olimpijskich, która odbędzie się w przyszłym roku w Tokio. To był gest wsparcia ze strony świata. Jednak ci, którzy w tsunami ucierpieli najbardziej, niewiele zyskali. Wręcz przeciwnie. Potrzebowali domów, dróg, całej infrastruktury, a budowanie stadionu na Olimpiadę stało się priorytetem. Wiadomym było, że praca przy stadionie olimpijskim w Tokio jest bardziej opłacalna niż kładzenie dróg w jakimś zapyziałym miejscu. Olimpiada miała w teorii podnieść na duchu ludzi, którzy ucierpieli po klęsce żywiołowej, a stało się odwrotnie.

 

Co mogłaby nam Pani poradzić?

Nie bójcie się śmierci, cieszcie się z życia – po prostu.

 

Rozmawiały: Ela Burdzik, Nina Barylska