Wyjdziecie chwiejnym krokiem z kina i to nie za sprawą wdychania alkoholowych oparów towarzyszących kinomanowi dwa krzesła obok. Smarzowski po raz szósty za kamerą “flirtuje” z butelką. Tym razem w “Pod mocnym aniołem” pochyla się nad zapijaczonym społeczeństwem skrupulatniej, ale w stylu, do którego zdążył nas przyzwyczaić.

Po kasowym sukcesie Drogówki, która nie była najlepszym filmem w dorobku reżysera, można odnieść wrażenie, że w Polsce rośnie publika dla naturalistycznych, często brutalnie naszkicowanych polskich realiów. Nie ulega wątpliwości, że na przestrzeni szesnastu lat od swojego pierwszego pełnometrażowego filmu (Małżowina) wychował publikę, doskonale zdającą sobie sprawę czego można się spodziewać po autorze Domu Złego i Róży. W swojej konsekwencji Smarzowski wypracował pozycję reżysera trafiającego w gusta klasy średniej jak i odbiorców poszukujących w kinie autorskich pomysłów i artystycznego sznytu. Związał entuzjastów na supeł także dlatego, że kupili oni dosłowność, niepozbawioną goryczy, rzucającą im surowe, krwiste mięso dobrej jakości.

W swoich filmach zainwestował w uniwersalizm, wzbogacając go o stereotypy sięgające chwilami groteski. W Pod mocnym aniołem Jerzy grany przez Roberta Więckiewicza mimo poetyckiego usposobienia i niezmiennej artykulacji pozornej kontroli nałogu, traci poczucie umiaru i ląduje nieustannie na deskach po walce z czystą. Zaklina rzeczywistość gubiąc się w filozoficznych refleksjach, by wracać jak bumerang po każdej potężnej libacji na mityngi dla alkoholików. Nie robią na nim wrażenia losy członków klubu AA, wciąż wyczuwa się subtelne poczucie wyższości pisarza. Miłość spod bankomatu wyciąga do niego rękę i próbuje ustawić do pionu, ale on sam nie poczuwa się do obowiązku wypicia ostatniego kieliszka w swoim życiu. Na każde pytanie znajduje błyskawiczną odpowiedź, próbując uwznioślić swoją życiową katastrofę. Mamy tu banały w rodzaju picia do lustra, szukania zachomikowanych na “czarną godzinę” między regałami buteleczek, których zawartość przynosi bohaterowi chwilowe ukojenie. Są też barwne, literackie, często odrealnione ze względu na formę opisy historii uzależnienia pacjentów leczących się i szukających usprawiedliwienia.

Kunsztem w swoich epizodach popisują się sprawdzeni w poprzednich filmach reżysera – Julia Kijowska, Kinga Preis, Marcin Dorociński, Marian Dziędziel, czy Andrzej Grabowski. Znajdziemy w pierwszej części, podzielonej w domyśle na trzy etapy produkcji, traktowanie alkoholizmu z przymrużeniem oka, z bon motami, które pewnie wejdą w kanon z podobną do Psów Pasikowskiego intensywnością. Pozostaje poczucie, że pociąg do wódki może pozostać na bocznicy i nie przeszkadza w funkcjonowaniu. W kolejnej fazie Smarzowski wskazuje – tutaj żarty się kończą, zobaczcie jak obrzydliwe potrafią być efekty nadużywania i jak bardzo przesiąknięte są defetyzmem. Ostatnia sekwencja to już skacowany Jerzy i równie silnie przeorany seansem widz.

Reżyser spróbował przenieść powieść Jerzego Pilcha, laureata literackiej nagrody Nike na duży ekran i jak sam przyznaje dość długo szukał klucza do zobrazowania alkoholizmu książkowego pisarza. Sprawdza się narracja w stylu urwanego filmu, poczucia utraty chronologii. Widzimy świat oczami alkoholika, tak jak on wpadamy w wir wydarzeń z poczuciem dezorientacji, gubimy punkt zaczepienia wobec losów bohaterów na ekranie. Charakterystykę stadium upadku bohaterów portretują zdjęcia Tomasza Madejskiego, o wiarygodne odcienie dynamiki libacji zadbał w montażu Paweł Laskowski.

Artur Sygut