Miałam okazję udać się do Opolskiego Teatru Lalki i Aktora na premierę spektaklu Miłość-czysta u kąpieli morskich wyreżyserowanego na podstawie „komedio-dramatu” Cypriana Norwida o tym samym tytule. Spektakl to rozwinięcie cyklu „Od-czytywanie Norwida. Dramaty”, prowadzonego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego z okazji 200. rocznicy urodzin poety. Wcześniej był już prezentowany w sierpniu bieżącego roku, jednak oficjalna premiera odbyła się na Małej Scenie OTLiA w sobotę szóstego listopada.
Reżyserem spektaklu jest Bogusław Kierc, w roli Julii wystąpiła Anna Jarota, jako Marta zagrała Anna Wieczorek, w Feliksa wcielił się Krzysztof Jarota, a osobę Erazma oddał Jakub Kowalczyk (aktorzy OTLiA). Jako „incydentalny uzurpator” na scenie występował także sam reżyser, który przybrał postać Sługi siedzącego przeważnie w cieniu i rzucającego w ciągu całego spektaklu jedynie lakonicznymi: „scena pierwsza”, „scena druga”, „scena trzecia”, „kurtyna!”
Kiedy zobaczyłam plakat zapraszający do obejrzenia spektaklu, pomyślałam: „Ależ dramatycznie! Ciemne tło, postać w białej koszuli ze zwieszoną głową czytająca jakby list, a może po prostu wpatrująca się w białą kartkę papieru, dookoła niej fruwają inne blade strony, właśnie, dlaczego one fruwają, czy to nie jest intrygujące?!”. Uznałam, że muszę uchylić rąbek tajemnicy.
Nie wiedziałam dokładnie, czego się spodziewać, ale muszę przyznać, że nie zostałam zawiedziona. Nie nudziłam się, akcja była wartka, napięcie utrzymywało się przez cały czas (końcówka zaskoczyła swoją nagłością, chciałoby się jeszcze posłuchać i pooglądać!). Szumy oraz zabawne dźwięki (syrena, słoń morski?) wydawane przez aktorów akurat nie wypowiadających w danym momencie swoich kwestii pozwalały poczuć się, jak w kurorcie. Czułam, jakbym naprawdę była z nimi, tam na plaży i jakbym też chciała się rzucić we wzburzone fale! Nieco egzaltowane, smutne i spragnione miłości postacie przekonywały do siebie swoją naturalnością. Nawet Erazm, który nieco różnił się od pozostałej trójki zimnym, logicznym myśleniem, stąpaniem twardo po ziemi oraz praktycznością w obejściu i mowie, momentami wzbudzał cieplejsze uczucia – wiem, że na pewno gdzieś tam, w niezgłębionej toni jego duszy, błąkała się mała istota spragniona czułości.
Bardzo ujęły mnie odniesienia do współczesności, takie jak telefony komórkowe czy dżinsy, które w dosyć absurdalny, aczkolwiek całkiem niepokojąco-refleksyjny sposób łączyły się z przestarzałymi już formami mowy, takimi jak: „dodawa” lub też „atoli”. Sprawiało to, że musiałam się trochę powiercić na swoim krzesełku. Wyczuwałam aluzje do obecnych czasów, przez co robiło mi się dosyć niewygodnie, ale jest to tylko i wyłącznie komplement. Po prostu postacie wyglądały na tyle nowocześnie, że nie można się było oprzeć wrażeniu, że no tak, przecież i w dzisiejszych czasach ludzie cierpią z miłości, i obecnie wyjeżdża się do kurortów (choć raczej nie pija się oślego mleka), także dzisiaj obowiązują dylematy rodzaju: „jak wychować dziecko, czy trzymać je krócej czy też, jak to zauważyła Julia w spektaklu: “A jakbym czasem przeniosła dla syna Mojego lekki wybuch entuzjazmu!”, pozwolić mu na większą ekspresję i swobodę?”.
Aktorzy znajdowali się tak blisko siebie (nawet kiedy pozostawali akurat w cieniu na jakiś cza), że czuć było – oni stanowią zgrany zespół, są jak muzycy. Każdy po kolei (czasami parami) przedstawia swoje racje, dzieli się własnymi uczuciami oraz przeżywa osobiste bolączki, to wszystko jednak zlepia się w całość, gra jak w albumie muzycznym. Od czasu do czasu któraś z postaci podchodziła trochę bliżej ku publiczności, wtedy można było zauważyć, że wyłamuje się z grupy, ale dodawało jej to tylko indywidualności, uwypuklało jej jednostkowość. Aktorzy zagospodarowali tyle przestrzeni na scenie, ile akurat było im potrzebne, i poradzili sobie z wypełnieniem jej treścią.
Światło bazowało na kolorze niebieskim, co kojarzyło mi się nieustannie z morzem, jego niezgłębionym błękitem, oraz na kolorze żółtym, co stanowiło kontrast, ale moim zdaniem oddawało słoneczność rzeczywistości kurortowiczów.
Co do rekwizytów to zespół zastosował dobrą taktykę dekoracyjnego minimalizmu. Na scenie znajdowało się tylko pięć krzeseł dla każdej z postaci, cztery stojaki na tekst oraz kartki papieru. Te ostatnie miały zapewne znaczenie symboliczne, ale aktorzy wykorzystali je jednocześnie do zagospodarowania jako przedmioty, to jest: wachlarz albo list, jak i do rozładowywania napięcia, kiedy papier najpierw wzlatywał w powietrze, a następnie upadał, zapełniając sobą przestrzeń podłogi.
Gdy kurtyna opadła reżyser Bogusław Kierc zbliżył się do publiczności, deklamując Odę do kobiety Cypriana Norwida. Robił to z wirtuozerią prawdziwego wielbiciela. Oprócz wspomnianego już wiersza, pan Kierc podzielił się z widzami jeszcze innymi urywkami dorobku wieszcza, pragnął nawet, aby publiczność odpowiedziała na jego „zaczepki”. Nikt jednak nie wyrzekł ni słowa. Być może należałoby się tutaj chwilkę zastanowić, w kontekście Miłości-czystej (…), czy aby współczesne, „covidowe” społeczeństwo nie potrzebuje może kurortu i kąpieli morskich?
Spektakl jest wart obejrzenia, poleciłabym go każdemu kto ceni sobie teatr, a w szczególności twórczość Cypriana Kamila Norwida. Zarówno scenografię, oświetlenie, dekoracje, jak i grę aktorską oceniłam bardzo pozytywnie i tego się trzymam. Jedynym minusem był nagły koniec, który bezlitośnie odebrał mi jako widzowi rozkosz płynącą z tej niezwykłej podróży po światach niespełnionych romantyków oraz – w szerszej perspektywie rzecz ujmując – ludzi XXI wieku, mielizn, ukrytych za maskami sukcesu rozbitych łódek…
Autor: Matusiak Magdalena
Foto: Marcin Pawełczak