Co sezon jesteśmy świadkami większych lub mniejszych zmian w Formule 1. Mają one różny charakter, od zmian składów i nazw zespołów aż po nowe tory. Każda z nowinek elektryzuje publiczność, a szczególnie wyczekiwane są te dotyczące tras, gdyż zawsze przed pierwszym startem są one wielką niewiadomą.

W ostatnich sezonach byliśmy świadkami wielu modyfikacji w kwestii torów, na których ścigają się kierowcy. Największe korekty miały miejsce w roku 2020, kiedy to przez restrykcje krajowe na części torów nie można było zorganizować zawodów F1. W wyniku tych zmian do kalendarza wydarzeń dołączono wyścigi w Turcji, Portugalii i Niemczech oraz dwa tory we Włoszech (Mugello i Imola). 2021 rok również obfitował w wiele nowości – zaczęły się odbywać wyścigi na nowych torach w Holandii, Katarze i Arabii Saudyjskiej. W obecnym sezonie dołączy następny – w Miami, a w 2023 – w Las Vegas. Na skutek braku zainteresowania wyścigami w danych miejscach, kończących się licencji dla określonego toru, a także braku pieniędzy dla organizatorów, doszło w ostatnich latach do wielu modyfikacji w organizacji zawodów, a kolejne są w drodze. Liczba zainteresowanych urządzaniem wyścigów F1 u siebie jest ogromna, stąd w miejsce jednego toru, który np. stracił pozwolenie na organizację wydarzenia, od razu znajduje się inny, który zostaje dołączony za niego bez konieczności dodatkowych rozmów.

Rodzi się pytanie: czemu jest aż tak wielkie zainteresowanie organizacją tej imprezy sportowej, skoro Formuła 1 to wielkie koszty? Przede wszystkim konkurencja między potencjalnymi organizatorami jest tak wielka, bo przygotowanie takiego wydarzenia u siebie to prestiż. W całej historii F1 (74 sezony) tylko 34 kraje miały okazję aranżować u siebie tę dyscyplinę – część z nich tylko raz. Przynależność do tak elitarnego grona budzi szacunek, ale także jest wielką odpowiedzialnością i wyzwaniem – bo jednak, jak by nie patrzeć, organizacja czegoś takiego rodzi wiele problemów związanych np. z bezpieczeństwem. Jednak okazuje się, że każdy zainteresowany chce zapłacić tę wielką cenę. Mimo wielu problemów chęć bycia gospodarzem jest tak duża, że gdyby równolegle startowały dwa sezony Formuły 1, z pewnością nie byłoby problemu z zapełnieniem kalendarza (gorzej byłoby z kierowcami do obsadzenia pół startowych i teamami, ale ten aspekt teraz pomińmy). Szczególnie że przez ograniczenia (maksymalnie 23 wyścigi w kalendarzu) powstaje duża grupa zainteresowanych krajów, które co prawda mają niezbędną infrastrukturę, ale nie mieszczą się w terminarzu. Jedyną nadzieją dla nich jest wypadnięcie jakiegoś toru z harmonogramu lub ilość pieniędzy wystarczająca, by dokonać opłaty licencyjnej, i to na tyle dużej, by przebić konkurencję.

Właśnie kwestie finansowe sprawiają, że ostatnimi czasy w rozkładzie często pojawiają się kraje Bliskiego Wschodu takie jak Katar i Arabia Saudyjska. Dodatkowo prowadzone są działania w kierunku popularyzacji tego sportu w USA (w 2023 roku będziemy świadkami czterech wyścigów na różnych torach w tym państwie). Z jednej strony wydaje się to logiczne – skoro te kraje chcą zapłacić wysokie, znacząco przebijające konkurencję, kwoty za Formułę na swoim terytorium, to nic nie stoi na przeszkodzie. Właściciel Formuły 1, firma Liberty Media, działa podobnie jak FIFA w piłce nożnej – gdzie są pieniądze, tam można wszystko. Jednak odbiera to możliwości krajom mniej zamożnym, które również mogłyby zorganizować wyścigi, nie raz o wiele ciekawsze od tych mających miejsce na torach w Stanach Zjednoczonych czy na Bliskim Wschodzie. Dodatkowo w kalendarzu mogłoby wówczas pojawić się pewne urozmaicenie – F1 jest przecież sportem globalnym, który oprócz wyścigów pokazuje różnorodność kultur odwiedzanych krajów. Obecne działania raczej prowadzą do zamknięcia się kalendarza w trzech rejonach – wspomnianymi USA i krajami arabskimi oraz w Europie. To nie powinno tak wygladać.

Należy jednak zastanowić się nad przyszłością. Gdyby coraz więcej państw mogło zorganizować wyścigi, a miejsca w kalendarzu dalej byłyby ograniczone, to trzeba by znaleźć na to rozwiązanie. Wielu dziennikarzy sugeruje, że wprowadzenie rotacji w kalendarzu jest kwestią kilku sezonów. Przykładowo, w jednym roku na końcu maja odbywałaby się runda w Monako, w następnym w tym samym miesiącu runda w innym kraju itd. Wydaje się to atrakcyjnym pomysłem, a także jedynym wyjściem pozwalającym sprostać rosnącemu zainteresowaniu imprezą, szczególnie że organizator wyścigu nie ponosiłby tak wielkich kosztów organizacji.

Gdzie w tym wszystkim jest Polska? Cóż… Nawet osoba, która nie interesuje się wyścigami, umie ocenić, że nasz kraj nie ma żadnego toru, który mógłby zostać wykorzystany do tego rodzaju wyścigów. Mamy co prawda przykłady torów Silesia Ring w Kamieniu Śląskim czy toru Poznań – i może odbiegają one jakością, w pozytywnym sensie, od wielu innych tras u nas – ale racjonalnie patrząc, daleko im do poziomu standardowych torów Formuły 1. Brakuje im infrastruktury „okołotorowej” (jak bazy noclegowe czy biura prasowe) i są po prostu zbyt krótkie. Na dodatek nie mają homologacji Międzynarodowej Federacji Samochodowej (FIA), więc mogą się na nich odbywać co najwyżej europejskie serie wyścigowe. Swego czasu powstały całkiem poważne plany budowy torów wyścigowych w Polsce – między innymi w Radomiu, Gdańsku (gdzie planowano też hotele, tory kartingowe…), Odrowążu w Świętokrzyskiem, a teraz mówi się o jednym na lotnisku Chopina… Każda z dotychczasowych prób spełzła na niczym. Inicjatywy okazywały się zbyt duże, koszty były niedoszacowane, a potencjalni inwestorzy wycofywali się z projektów (albo nawet o nich nie wiedzieli).

Pewnego rodzaju rozwiązaniem mogłoby być stworzenie toru ulicznego, jak w Monako czy Azerbejdżanie. Swego czasu pewna firma urządziła w Polsce konkurs, w którym ludzie mogli głosować na określone miasto i układ takiego toru. Chociaż większość dziennikarzy stanowczo zaznaczyła, że ich zdaniem konkurs był oszustwem, ja uważam, że nie do końca. Równolegle z początkiem głosowania zarejestrowano znak towarowy Formula 1 Grand Prix of Poland, co świadczy o tym, że działania w tym kierunku były podjęte, albo przynajmniej powstał jakiś zalążek poważnych ruchów.

Dziennikarze za problem uznają układ tego toru i całe przedsięwzięcie za formę buntu społecznego – i trudno nie przyznać im racji. Jeden z youtuberów zajmujących się wyścigami postanowił przeanalizować tor we Wrocławiu, który wygrał konkurs. Okazało się, że niektóre fragmenty są w tak złym stanie, że pozwalają na jazdę z prędkością co najwyżej 30 km/h,, więc trudno sobie wyobrazić, co by było, gdyby jeżdżono po nich 10 razy szybciej.

Jeśli chodzi o reakcję społeczeństwa na ten sport – w 2018 roku na torze w Poznaniu odbywała się impreza pod nazwą Gran Turismo Polonia. Niestety została przerwana, bo mieszkańcy położonego w pobliżu osiedla złożyli skargę do ratusza, że auta jeżdżą za głośno. Był to skandal na skalę ogólnopolską , a wydarzenie nigdy już nie wróciło do Poznania. Patrząc na tę sytuację, trudno nie wyjść z założenia, że podobnie byłoby, gdyby bolidy jeździły nie po torze, a tuż pod czyimś blokiem.

Poza tym kłopotliwa jest także kwestia zamknięcia dróg. Tor w Monako jest zamykany już na trzy miesiące przed wyścigiem, a otwierany około miesiąc po nim. Zastosowanie podobnych zasad w naszym kraju spowodowałoby, że główne ulice dużych miast (to jasne, że nikt nie będzie budował toru w stosunkowo niewielkich miastach takich jak Zielona Góra czy Piekary Śląskie) byłyby niedostępne przez 1/3 roku. Patrząc na to, jakie kontrowersje wywołuje np. zamknięcie dróg na jeden dzień w związku z odbywającym się w danym miejscu maratonem, chyba nie trzeba mówić, co by było w przypadku tak długiego czasu.

Kolejną problematyczną sprawą są pieniądze – budowa zwykłego lub ulicznego toru to setki milionów dolarów (w zależności od rodzaju toru na te wydatki składają się różne czynniki), dodatkowo dochodzą koszty utrzymania wynoszące kilka milionów złotych na miesiąc. Poza tym są także wydatki związane stricte z F1 – opłata licencyjna, zabezpieczenie toru zgodne z wytycznymi, budowa i organizacja szpitala i centrum prasowego, wypłaty dla osób z organizacji. Należy też pamiętać, że nawet mając pełne obłożenie trybun, impreza ta na siebie nie zarabia – organizatorzy i właściciele torów często ponoszą takie straty finansowe, że muszą prosić o pomoc rząd. Na samej Formule 1 nie da się wiele zyskać, chociaż umiejętne wypełnienie kalendarza w ciągu całego roku innymi seriami wyścigowymi pozwala organizatorowi przynamniej wyjść na zero. Główny problem polega na tym, że w Polsce motorsport jest mało popularny i nie wygląda na to, by miało się to zmienić. Potencjał obecności w Formule 1 Roberta Kubicy nie został wykorzystany – w przeciwieństwie do np. Holandii, która po sukcesach swojego kierowcy, Maxa Verstapenna, aktualnie ma bardzo dobrze rozwinięte szkółki trenerskie, a nawet organizuje Grand Prix Formuły 1. Na wyrobienie marki danego toru i przekonanie FIA do organizacji wyścigu na nim potrzeba lat. Żaden inwestor nie zgodzi się u nas na takie ryzyko – taka jest prawda.

Podsumowując, bardzo trudno byłoby zorganizować taki wyścig w naszym kraju, tak samo, jak trudno będzie zatrzymać postępujące zmiany w kalendarzu F1.

Autor: Mateusz Gruchot
Grafika: pixabay.com