Rok 1973, frankistowska Hiszpania. Dokładnie 28 dni do wydarzenia, które w założeniu twórców, małej grupy teatralnej, miało dać początek wielkim zmianom. Jako widzowie przyglądamy się przygotowaniom pełnym śmiechu, pasji, łez i trudów. O tragedii, która ma się wydarzyć w dniu zero, przypominają nam tylko obrysy ciał na drewnianej podłodze. 

Mowa o spektaklu Los Endemoniados / Biesy w reżyserii Marcina Wierzchowskiego, który przez ostatnie kilka miesięcy można było oglądać w opolskim Teatrze im. Jana Kochanowskiego. Niechętnie przyznam, że po przeczytaniu jego opisu na stronie teatru miałam mieszane uczucia. Przecież Biesy Dostojewskiego, do których spektakl nawiązuje już w tytule, to obszerne dzieło literackie liczące ponad 600 stron. Na jego kartach znajduje się mnóstwo akcji, opisów, ale też przemyśleń i wewnętrznych sporów. A przecież to nawet nie ta lektura znajduje się w centrum zainteresowania twórcy. Przedstawiana historia oparta jest bowiem… na faktach. Jak połączyć to wszystko w spójną całość?

Totalitarne rządy Francisca Franco odbijają bolesne piętno na mieszkańcach XIX-wiecznej Hiszpanii. Właśnie w tych czasach 12 aktorów amatorów przygotowuje się do swojej własnej adaptacji Biesów Dostojewskiego. To ich mały akt sprzeciwu, iskra mająca zaprowadzić do rozpalenia upragnionego ognia rewolucji. Jednak w dzień premiery dochodzi do tragedii. Z przyczyn nieznanych nam do dziś, wybucha pożar. Ginie zdecydowana większość obsady oraz cała widownia. Z życiem uchodzi jedynie Veronica Rodriguez Hernando, jednak – jak wynika ze słów jej córki, które zostały przekazane widowni w postaci nagrania z wywiadu – przez resztę życia snuje się niczym duch, milcząca i nieobecna. 

W oparciu o przetrwałe zapiski odwzorowano tę małą grupę teatralną a z jej członków uczyniono głównych bohaterów spektaklu. Akcja zaczyna się na 28 dni przed premierą Biesów. Przez ten czas śledzimy losy tego specyficznego grona. Należą do niego m.in.: kobieta w podeszłym wieku od lat czekająca na powrót zaginionego syna, walczący z nałogiem alkoholik, mężczyzna marzący o ucieczce od reżimu poprzez samobójstwo, dwójka przyszłych rodziców czy straumatyzowana dziewczyna idąca przez życie z Bogiem. Postaci są w różnym wieku, mają różne zdania, poglądy, style czy charaktery. Oprócz tego każdy z bohaterów znajduje swoje odzwierciedlenie w jednej z postaci Biesów. Za pomocą dzieła Dostojewskiego, do którego najwięcej analogii znajdziemy w snach i monologach, widzowi przybliżany jest rys psychologiczny bohaterów. Zatem poznajemy ich dogłębnie, od wielu stron. Widzimy ich kłótnie, niekiedy zakończone wzajemnym wygrażaniem sobie bronią, ale także zakrapiane alkoholem zabawy pełne śmiechu, tańców i śpiewu, podczas których zapomina się o rychłym końcu historii. Słyszymy 12 dudniących głosów, równocześnie powtarzających frankistowskie hasła, by chwilę później kpić z dyktatora i wesoło śpiewać Bella ciao. Możemy dostrzec takie drobiazgi jak błyszczące od łez oczy wpatrzone gdzieś w dal, a nawet nerwowe tiki.

Warto dodać, że w drugim akcie, kiedy zapisywane kredą na ścianie odliczanie wskazało na dzień zero, publika przestała być jedynie biernym obserwatorem poczynań bohaterów. Stała się częścią przedstawienia. Zajęła miejsce widzów, którzy 50 lat temu podzielili los amatorskiej grupy teatralnej. 

Pożaru, zwieńczenia historii sprzed 50 lat, chyba nie da się odegrać – trudno sobie wyobrazić, jakie uczucia towarzyszyły tym biednym ludziom. Element ten zastąpiono… wspomnieniami. Każda z postaci spokojnym, rozmarzonym głosem podzieliła się jakąś ciekawostką lub zdarzeniem z części swojego życia niezwiązanej z konspiracją i knuciem rewolucyjnych planów. Paradoksalnie, w punkcie kulminacyjnym tragedii, widownię otuliła aura nostalgii. Wśród widzów nie widziałam nikogo, komu nie uciekłaby spod powieki chociaż jedna łza.

Reasumując, w efekcie połączenia dwóch wymienionych historii, fikcyjnych (choć niedalekich od rzeczywistości) Biesów i realnych wydarzeń, powstało dzieło odważne, dla niektórych zapewne kontrowersyjne, które z pewnością poruszy każdego widza. W pamięci pozostało mi wszystko: fantastyczna zabawa światłem, wręcz idealnie dopasowana muzyka, skromna scenografia, zaskakująco dobra gra aktorska. Wśród niesamowicie ludzkich, naturalnych postaci, każdy znajdzie kogoś, kto przykuje jego uwagę i z kim będzie mógł w jakimś stopniu się utożsamić. Kogoś, komu będzie kibicował mimo tego, że wie, jak zakończy się jego historia.

Przede wszystkim spektakl jest dokończeniem tego, co zaczęła niegdyś ta mała grupa aktorów, a także pięknym „nieśmiertelnym pomnikiem” postawionym ofiarom tej tragedii. 


Autorka: Weronika Sagan
Zdjęcia: Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu