2200 kilometrów do pokonania. W plecaku tylko najpotrzebniejsze rzeczy. W ręku mapa a na nogach najwygodniejsze trampki. Zapalonych autostopowiczów nie brakuje a cel jest jeden. Grecki półwysep Chalkidiki.
Rozmawiam z uczestniczką tegorocznej, siódmej już, edycji Auto stop race – Weroniką Wróbel, studentką i miłośniczką wyzwań.
Agata Fiszer: Od wyprawy minęło już trochę czasu, ale myślę, że wspomnienia z takiej przygodny nigdy się nie zatrą. Skąd w Tobie w ogóle chęć i pomysł na udział w Auto stop race?
Weronika Wróbel: Planowałam wybrać się już rok wcześniej, ale niestety nie udało mi się zapisać. Wygląda to tak, że równo o północy, w Internecie, startuje oficjalna aplikacja gdzie można się zapisać. Trzeba zrobić to bardzo szybko bo po 3 min wszystkie 1000 miejsc jest już zajęte. Wielu osobom nie udaje się zapisać szczególnie jeśli komputer się zacina, Internet nawala, takie przypadki często losowe. Na szczęście w tym roku mi się udało. Zmobilizowała mnie moja koleżanka, która też się wybierała ze swoja znajomą. Obie jechałyśmy pierwszy raz.
A.F.: Jakie wymagania trzeba spełnić by wziąć udział?
W.W.: Reguły są takie, że startujemy parami, takie są teamy dwuosobowe. Wystarczy być studentem. I tyle. A! w sumie nawet nie każdy musi być studentem, wystarczy jeden student w parze. Można sobie zabrać swoją babcie na przykład <śmiech>.
A.F.: Kiedy i gdzie był start?
W.W.: 25 kwietnia, w sobotę rano startowaliśmy, tak żeby mieć 3-4 dni by dojechać do Grecji akurat na weekend majowy. Nam akurat zajęło to 98 godzin. Także udało nam się dojechać już na miejsce do Chalkidiki 30 kwietnia – środa rano, czyli zajęło nam to tak 4 doby. Startowałyśmy z Wrocławia z Uniwersytetu Ekonomicznego.
A.F.: Według planu właśnie tyle miała trwać podróż?
W.W.: Myślałyśmy że pójdzie to o wiele szybciej. Było możliwe zrealizowanie tej trasy w krótszym czasie, ale my jednak chciałyśmy trochę pozwiedzać, przy okazji poznać nowych ludzi i oszczędzałyśmy siły więc spałyśmy prawie każdą noc. Nie jak niektórzy wytrwali jechali dzień i noc, nie odpoczywając. My zazwyczaj rozbijałyśmy sobie namioty na jakichś stacjach benzynowych, tam gdzie udało się przespać i raczej jeździłyśmy tylko w ciągu dnia, też dla naszego bezpieczeństwa.
A.F.: A jaki miałaś sposób na kierowców, jak przyciągałaś ich uwagę?
W.W.: Zazwyczaj wychodziło tak że ja miałam większe powodzenie stojąc z kartką przy drodze a Oli, mojej partnerce, lepiej wychodziło chodzenie z mapą i zagadywanie do ludzi. Nie wiem czemu… Ola się śmiała, że to dlatego że jestem blondynką (a ona brunetką), a południowcy lubią blondynki dlatego wystarczyło, że ja stałam po prostu z wypisanym na kartce miastem.
A.F.: Czy według Ciebie kobietom jest łatwiej zdobyć taki transport?
W.W.: No właśnie. Już od kilku edycji zawsze dziewczyny wygrywały wyścig. Kobietom jest najłatwiej bo – najprościej myśląc – zawsze jest szkoda dwóch młodych dziewczyn, które są same. Każdy chce pomóc, szczególnie mężczyźni chcą pomóc. Wiadomo, że jest może trochę niebezpieczniej niż jadąc z jakimś chłopakiem ale jeśli chodzi o pomoc innych, to jest dużo łatwiej.
“(…) jechałam strasznie wąskimi drogami, obok wysypisk śmieci, gdzie biegało pełno bezdomnych psów. Byłyśmy przerażone (…)”
A.F.: To duże ryzyko. Nie wiesz do czyjego samochodu wsiadasz i nie wiesz na jakiego człowieka trafisz. Czy spotkałaś się z jakąś groźną sytuacją, czy zdarzali się kierowcy, którzy byli dla Ciebie nie mili?
W.W.: Nie. Właśnie trafiałyśmy na super osoby, które nam pomagały. Poznałam dwóch chłopaków z Rumuni, z którymi przemierzyłyśmy całą Serbię i część Macedonii. Pamiętam, że przygotowali dla nas wtedy serbski przysmak. Jedyny taki moment, gdzie trochę się obawiałam – to było we wtorek wieczorem – gdy jakoś koło godziny 19 przejechałyśmy granicę Macedońską i tam zatrzymał się dla nas pan, który nie potrafił powiedzieć ani słowa po angielsku. Rozmawiał tylko w swoim języku. Miał nas dowieść do stolicy, do Skopje, ale jechał strasznie dziwną drogą – przez jakieś małe wioski, strasznie wąskimi drogami, obok wysypisk śmieci, gdzie biegało pełno bezdomnych psów. Byłyśmy trochę przerażone ale na szczęście dowiózł nas na stacje benzynową w centrum i tam spokojnie mogłyśmy łapać dalej stopa, więc wszystko skończyło się dobrze. Tak naprawdę chciał nam pomóc ale nie mógł się z nami porozumieć, ewentualnie na migi.
A.F.: Czy był taki moment, w którym myślałaś że nie dasz rady i chcesz się poddać?
W.W.: Miałam raz taki kryzys pamiętam. Ale to było nie na zasadzie, że chciałam odpuścić i wracać tylko… To było akurat w niedziele wieczorem. Dojechaliśmy do Gras – taka miejscowość na samym południu Austrii – tam jacyś państwo zostawili nas na pewnej stacji gdzie kompletnie nie dało się złapać żadnego samochodu. Wiec szłyśmy z buta 5km autostradą, jakimiś lasami aż doszłyśmy do innego parkingu przy drodze. Zanim tam doszłyśmy było już około godziny 22. i ciężko było coś złapać. Tam przenocowaliśmy. Myślałam że rano uda się kogoś zatrzymać, ale była kompletna lipa, że tak powiem. Chyba siedziałyśmy tam z 4-5 godzin. Stanęłyśmy z Olą przy głównej drodze a nie na parkingu. Stałyśmy tam chyba z godzinę, w ostrym słońcu, z ciężkimi plecakami ale też się nie udało. Gdy wróciłyśmy na parking to ekipa czterech osób, które tam zostały, jedzie samochodem i nam macha. Udało im się kogoś zatrzymać. Zostałyśmy tam same. Żałowałyśmy, że nie czekałyśmy z nimi szczególnie, że my miałyśmy pierwszeństwo, bo dotarłyśmy tam szybciej. Na szczęście był tam jeszcze taki Polak – Tomek. Pracował jako kierowca i jechał gdzieś w trasę, ale gdy widział nas jak tam siedziałyśmy już którąś godzinę z kolei, stwierdził, że nam pomoże i podwiezie nas na większa stacje kilka kilometrów dalej, chociaż nie było mu to po drodze. I tam udało nam się już złapać autostop przez Słowenię. W ogóle też miałyśmy duże szczęście bo akurat tego dnia w Słowenii było święto narodowe i ruch wszystkich ciężarówek, busów i dostawczych samochodów był zablokowany, wiec to też już była masakra. Byłam pewne że my w tym Gras, w tej Austrii utkniemy na co najmniej jeden dzień, że ewentualnie we wtorek uda nam się pojechać dalej. Na szczęście udało nam się to przejechać, ale w tedy pamiętam miałam taki kryzys, gdzie już straciłam nadzieje, nie chciało mi się nawet kogokolwiek pytać nie miałam siły żeby próbować. Po prostu siedziałam i czekałam na cud, że w końcu ktoś mnie zabierze.
A.F.: Czy miałyście wyjście awaryjne? Gdybyście faktycznie chciały to zakończyć, to co wtedy?
W.W.: Nie. Nie brałyśmy tego pod uwagę . Wiedziałyśmy, że musimy dojechać do Grecji nawet gdybyśmy miały jechać dwa tygodnie. W sytuacji gdyby naprawdę się coś stało to ze strony organizatorów nie było zapewnionego jakiegoś powrotu, tzn. powrót był zapewniony ale z Grecji. Jeśli ktoś chciałby zrezygnować w trakcie wyścigu to musiałby na własną rękę szukać jakiegoś samolotu autobusu lub łapać stopa z powrotem.
“(…) już tak mało nam brakuje (…) tak pięknie świeciło słońce, było widać morze i piękne greckie domki. Jechałam starą furgonetka (…) siedziałyśmy w małej kabinie z kierowcą i chciało mi się płakać…”
A.F.: Co najlepiej ze sobą zabrać? Co jest najpotrzebniejsze?
W.W.: Najbardziej przydaje się mapa <śmiech>. To oczywiste. Szczególnie jeśli poza granicami nie mamy Internetu i tylko ewentualnie udaje się złapać jakieś Wi-Fi na stacjach benzynowych to mapa jest niezastąpiona. W sumie nie trzeba dużo. Nawet jeśli chodzi o takie podstawowe rzeczy jak ubrania. Ja całą trasę przejechałam w tych samych ciuchach. Dopiero później gdzie już dojechaliśmy na miejsce to były bardziej te ubrania potrzebne. Coś do jedzenia, to na pewno, bo nie zawsze uda się dostać do sklepu, szczególnie jeśli czasami w ciągu jednego dnia przemierzam dwa, trzy państwa i w każdym jest inna waluta. Ja akurat i Ola większość trasy przeżyłyśmy na bułkach mlecznych, kabanosach i wodzie. Na pewno przyda się blok, lub jakieś wolne kartki, bo trzeba pisać nazwy do których chcemy dotrzeć. Często trasy się zmieniają lub przemierzamy krótkie odległości, więc pamiętam, że my tych kartek trochę zapisałyśmy. Namiot, śpiwór – wiem, że np. niektórzy zrobili tak, że zostawili swoje namioty i śpiwory osobom, które jechały do Grecji bezpośrednio autem. W sumie fajnie, bo mają lżej po drodze ale był problem z noclegiem w ciągu podróży.
A.F.: Spotykałaś na trasie inne osoby z Auto stop race?
W.W.: Tak, bardzo dużo i spotykałyśmy w ogóle osoby z PoliBośni – to też jest projekt autostopowy tylko to byli studenci z Katowic z politechniki i oni jechali do Bośni i Hercegowiny. Więc ich dużo mijałyśmy po drodze. Szczególnie, że nasz trasa tak trochę biegła na około. Miałyśmy jechać przez Budapeszt przez Węgry i dalej kierować się na Serbie i na południe, ale trochę zboczyłyśmy z trasy bo taki akurat udało nam się złapać samochód i jechałyśmy przez Chorwację <śmiech>. Więc naddałyśmy koło 200km może nawet więcej. To w ogóle też śmieszna historia bo w Austrii spotkałam właśnie grupę z tego projektu i razem spaliśmy na pace samochodu u Polaka, w osiem osób! Połączyliśmy karimaty, daliśmy torby w jeden kąt i spaliśmy obok siebie ściśnięci… oczywiście wpadł tam jakiś alkohol, w miedzy czasie jakieś rozmowy. Autostopowiczów też było dosyć sporo po drodze, to było miłe. Przynajmniej nie czułyśmy się tak samotnie na trasie. Zawsze mogłyśmy na kogoś liczyć, kto nam pomógł, podzielił się doświadczeniami i radami. Szczególnie jak utknęliśmy w nocy, nie dało się nic złapać. Ogólnie autostopowicze sobie bardzo pomagają, tak jak mogą. Nawet jeśli chodzi o jedzenie, coś do picia, dobre rady. Wstawaliśmy razem i łapaliśmy dalej stopa. Ale panuje taka zasada, że ten który był pierwszy na danym miejscu, on pierwszy odjedzie. Jeśli jakiś samochód podjedzie do pary, która przybyła później to pierwszeństwo ma ten kto najdłużej czeka. Kiedy docieramy na jakieś miejsce i już ktoś tam stoi, próbuje złapać jakiś samochód to musimy się ustawić za nim, żeby on miał pierwszeństwo. Zdarzały się przypadki, gdzie ktoś tam tego nie stosował. Ale za zwyczaj to każdy tego przestrzegał i nie było problemu.
A.F.: Jak się czułaś gdy dotarłaś już do mety?
W.W.: Ja bardziej przeżywałam moment, nie samego dotarcia do mety tylko, gdy udało nam się dojechać do Nikiti, to jest taka miejscowość około godzinę oddalona od Kalamitsi – naszego kempingu. Wiedziałam, że już tak mało nam brakuje, że możemy to nawet przejść na pieszo <śmiech> gdyby nie udało nam się czegoś złapać. Było koło 10 przed południem, tak pięknie świeciło słońce, było widać morze i piękne greckie domki. Jechałam starą furgonetką, gdzie nasze plecaki były jakby na pace, a my siedziałyśmy w małej kabinie z kierowcą i chciało mi się płakać… to był taki moment, że sama sobie nie wierzyłam… nie mogłam uwierzyć, że udało mi się to zrobić. Była to moja pierwsza tak długa wyprawa autostopem. Wtedy pamiętam… poczułam, że spełniły się moje marzenia i czułam się też bardzo wolna. Nie miałam na głowie szkoły, problemów, pracy, rodziny itd. Tylko po prostu… mam swój czas, za chwile dojadę na miejsce, mogę sobie poimprezować, poszaleć, spotkam się z moimi znajomymi, którzy też tu przyjechali tylko rozdzieliliśmy się zaraz na początku, i że będziemy mieć swoje małe wakacje.
A.F.: Zamierzasz wziąć udział w Auto stop race w przyszłym roku? I czy już wiadomo jaki będzie cel?
W.W.: Tak na pewno, jeśli pozwoli mi na to czas i nie będę miała np. pracy czy zajęć ważnych czy egzaminów na uczelni to na pewno pojadę. Jest to fajna przygoda. Oficjalnie nic nie wiadomo ale większość obstawia Portugalię, nie wiadomo jakie miasto ale ogólnie ten region.
A.F.: Co Ci dał ten wyjazd? Coś nowego wniósł w Twoje życie?
W.W.: Nie. Nic nie wniósł… żartuje, żartuje! (śmiech) Udowodnił głównie, że wszystko jest możliwe, że wystarczy tylko chcieć i nawet jeśli czego się boimy to uda się to zrealizować. Na pewno wzbudził we mnie jeszcze większą ciekawość i teraz już mam ochotę zobaczyć coraz więcej i więcej. Poznałam też fajnych ludzi, którzy byli inspiracją dla mnie. Poćwiczyłam swój język angielski, zwiedziłam miejsca, które zawsze chciałam zobaczyć.
A.F.: Kto zwyciężył w tym wyścigu?
W.W.: Wygrały dwie dziewczyny, ale one akurat miały takie szczęście, że we Wrocławiu na Bielanach gdzie startowały złapały parę, która jechała samochodem – sami w dwójkę, pusty samochód – bezpośrednio do Grecji, do Salonik. Zapakowały się po prostu z torbami i jechały pewnie całe 30 godzin. Musiały tylko z Salonik dostać się do Kalamitsi ale to już tak blisko, że… z jednej strony im zazdroszczę, ale z drugiej strony nie przeżyły tych wszystkich przygód i nie poznały tylu fajnych osób co my tam po drodze.
A.F.: Co działo się na mecie?
W.W.: Przyjechałyśmy w środę rano. Na wstępie dostałyśmy dyplom potwierdzający przybycie. Rozbiłyśmy namiot na kempingu, od razu poszłyśmy na plaże. W sumie pierwszy dzień głównie przeleżałyśmy wylegując się na plaży, a wieczorami były koncerty. Pamiętam, że w środę wieczorem był koncert Ras Luta, później w czwartek w ciągu dnia był festiwal kolorów, gdzie sypaliśmy się proszkiem i była zabawa. Wieczorem był wielki finał gdzie nagradzano właśnie parę która przyjechała najszybciej, parę która przyjechała jako ostatnia – akurat para która przyjechała jako ostatnia przyjechała w trakcie tego wielkiego finału więc nawet organizatorzy nie spodziewali się , że akurat oni dostaną nagrodę bo cały czas czekali. Były nagrody za dziwne, szczególne numery par. Np. numer teamu 69 dostał cały worek prezerwatyw. A później wspólne zdjęcie, podziękowania dla organizatorów i koncert Braci Figo Fagot na koniec. To tak z takich głównych imprez. Wracałam do Polski w sobotę popołudniu. Więc byłam tam 3 dni praktycznie. Wracałam autokarem. Wiem, że część osób wracała autostopem. Bardzo ich za to podziwiam. Część leciała samolotem z Salonik albo z Aten.
A.F.: Dziękuję Ci bardzo za miłą rozmowę.
W.W.: Proszę bardzo. Ja również dziękuje.
Agata Fiszer