Skoczkowie w tym sezonie Pucharu Świata dostarczyli nam wielu emocji – niesamowita walka Karla Geigera i Ryoyu Kobayashiego od pierwszego konkursu , zaskakująco niska forma Polaków i dziwne decyzje zarządu FIS.
Już na początku sezonu doszło do sytuacji, która zaskoczyła wielu kibiców – po ponad 20 latach transmitowania skoków narciarskich przez stację TVP nadawanie zawodów przejęło TVN, które dotychczas nie miało wielkiego doświadczenia w transmitowaniu rozgrywek sportowych. Nowy kanał miał wnieść do zawodów coś nowego, świeżego i… udało się. Nowe studio, nowi goście i prowadzący – wszystko to było strzałem w dziesiątkę. Można było zauważyć zdecydowanie swobodniejszą atmosferę zarówno w studiu, jak i wśród komentujących, którzy w relacje ze skoczni nierzadko wplatali dowcipy. Zdecydowanie różniło się to od sztywnego, pozbawionego emocji komentarza z TVP. Zmiana tylko i wyłącznie na plus.
Przechodząc jednak do skoków – od początku było wiadomo, między kim będą rozstrzygały się zawody: przeważali Niemcy, Norwegowie i Słoweńcy. Po latach przewagi zaskakująco słabo prezentowali się Polacy. Trener Michal Doležal do końca sezonu nie umiał znaleźć przyczyny tego kryzysu. Polskim skoczkom zdarzały się lepsze skoki, ale były to raczej pojedyncze próby, przebłyski, nic nadzwyczajnego. W porównaniu do poprzednich lat wyczyny te nie robiły żadnego wrażenia.
Inne reprezentacje niczym nie zaskoczyły – dominowali zawodnicy, którzy już w ostatnich sezonach prezentowali wysoki poziom. Właściwie nie pojawiła się żadna nowa twarz i pod tym względem był to jeden z nudniejszych sezonów skoków. Nie zmienia to jednak faktu, że fenomenalnie oglądało się walkę o kryształową kulę. Niemiec Geiger, Japończyk Kobayashi, Norweg Granerud i wielu innych – wszyscy od początku walczyli o trofeum, co zapewniło fanom skoków narciarskich sezon bogaty w zwroty akcji.. Gdzieś w tle tych wszystkich emocji byli Polacy, których nie chcieliśmy nigdy widzieć w tak złej formie – dobre skoki były rzadkością, a walka o zwycięstwo zmieniła się w walkę o awans do drugiej serii.
Ten sezon będzie jednak znany nie z walki o końcowe trofeum, ale z innego powodu. Mowa o decyzjach jury konkursów. W ciągu sezonu bardzo często można było zaobserwować absurdalne działania – masowo kontrolowano tych samych skoczków, zmieniano belki startowe kilka razy w ciągu jednej serii, a przeliczniki za wiatr dosłownie wariowały. Warto podkreślić, że były to pomysły w gruncie rzeczy dobre. Dodane lub odejmowane punkty za obniżenie czy też podwyższenie belki miało za zadanie dostosować długość konkursu do wymogów stacji telewizyjnych. Przed tą rewolucją zmienienie długości najazdu na próg powodowało restart konkursu. I o ile ta zmiana w teorii była dobra, ten sezon pokazał, że dwa dodać dwa może się równać pięć. Notorycznie zmienianie pozycji belek startowych sprawiało, że tworzył się chaos, a cudowna dyscyplina sportu, w której powinna się liczyć odległość, stała się dyscypliną zależną od matematyki i skomplikowanych obliczeń. Przykładem był konkurs w Oberstdorfie, gdzie belkę w trakcie jednej serii zmieniano aż 12 razy! Przeciętny kibic mógł nie zrozumieć, dlaczego zawodnik, który skoczył dalej, przegrywa ze skoczkiem z niższym wynikiem. Na dodatek jury konkursów bardzo ostrożnie podchodziło do kwestii odległości. Gdy tylko któryś zawodnik osiągnął wynik kilku metrów przed rozmiarem skoczni – bęc, belka w dół. To działanie sprawiało, że zawody stawały się zależne od tego, komu system doda więcej punktów. A ta dyscyplina powinna polegać na dalekich skokach. Oczywiście, nie należy przesadzić w drugą stronę, czyli zagrażać życiu i zdrowiu skoczka. Od dłuższego czasu jednak skocznie buduje się w ten sposób, by skoczek leciał możliwie jak najbliżej zeskoku. Wszystko dlatego, aby przy ewentualnym upadku zawodnik mógł szybciej dojść do siebie. Bezpieczeństwo jest już i tak na wysokim poziomie.
Dodatkową i dyskusyjną kwestią są przeliczniki za wiatr. System ten miał zagwarantować sprawiedliwość przy ustalaniu ilości zdobytych punktów. Zamysł dobry, ale niestety sprawdza się tylko w sytuacji słabego wiatru. Gdy wiatr jest mocny i/lub zaczyna „kręcić”, to wtedy komputery odpowiedzialne za przyznanie punktów szaleją. Skoczek czuje, jak przyciska go do ziemi, a w kwestii punktacji – otrzymuje ujemne punkty, bo system obliczył, że wiatr mu pomagał. Takich absurdów jest wiele. Zmiany w teorii były dobre, ale praktyka brutalnie je weryfikuje.
Ten sezon skłonił też do zastanowienia się nad przyszłością polskich skoków narciarskich. Michal Doležal był dobrym trenerem do czasu, w którym nie pojawiły się kłopoty. Przed trenowaniem polskiej kadry był trenerem kadry B czeskich skoczków, a następnie asystentem trenera Stefana Horngachera, gdy ten pracował z polską kadrą. Doświadczenia, choć niezbyt wielkiego, nie można mu zatem odmówić. Jednak nigdy nie miał do czynienia z tak wielkim kryzysem, na jaki trafił w naszej kadrze w tym sezonie. I niestety nie poradził sobie z tą sytuacją. Mimo starań trwających cały sezon nie udało mu się nic zrobić w kierunku poprawy pozycji Polaków. Czy zatem zmiana trenera będzie dobrą decyzją? Moim zdaniem tak. Wydaje mi się, że trudno w tej sytuacji będzie wydobyć coś jeszcze z Piotra Żyły czy Kamila Stocha. Jeśli tylko to się uda…
Zapewne po tym sezonie FIS musi zastanowić się nad wprowadzeniem pewnych zmian.. Oby tylko kolejne działania modyfikujące przepisy zawodów nie przyniosły pogorszenia sytuacji. Martwi też przyszłość polskich skoczków. Miejmy jednak nadzieję, że ten sezon był tylko „wypadkiem przy pracy” i niebawem powrócą czasy świetności naszych zawodników.
Autor: Mateusz Gruchot
Grafika: Pixabay.com