Wczorajszego dnia w Berlinie pożegnaliśmy się z Ligą Mistrzów. Po 97 minutach pełnych emocji, ku uciesze jednych i smutku drugich, tytuł najlepszej drużyny Starego Kontynentu należy się FC Barcelonie.

Tegoroczna, sześćdziesiąta już edycja nie była tak emocjonująca jak poprzednie. W zeszłym roku było sporo zaskoczeń i emocje trzymały nas do końca. W tym sezonie jednak brakowało tego pazura, tej adrenaliny i napięcia. Zamiast ekspresowej lokomotywy była leniwa i ospała drezyna. Anglicy całkowicie zrezygnowali i zignorowali europejskie rozgrywki skupiając się na rodzimej lidze. Faworyzowany Bayern był w tym roku kaleki ze względu na plagę kontuzji. Real Madryt, nie był w stanie obronić tytułu ze względu na znaczny spadek formy i tradycyjną klątwę (nikt od 1993 roku nie jest w stanie dwa razy z rzędu zdobyć trofeum).

Niemniej jednak finaliści nie zawiedli. W końcu, spotkały się dwie najmocniejsze drużyny w Europie. Zarówno Juventus Turyn jak i FC Barcelona w tym sezonie zdominowały swoje podwórka. Obie drużyny zwyciężyły i w lidze i w krajowym pucharze. Lecz tylko jedna mogła zdobyć tryplet. Tą szczęśliwą okazała się ekipa z Katalonii. Wczorajszy mecz przyniósł emocję na miarę finału. Był to spotkanie przede wszystkim wyrównane, zacięte, dynamiczne co podkreśla zresztą liczba 4 strzelonych goli. Nie byliśmy również świadkami brzydkiego widowiska, przepełnionego odgwizdywaniem faulu za faulem. Po regulaminowym czasie gry płynęły łzy szczęścia i smutku oraz brawa dla obu ekip, które dały nam porcję dobrego footballu.

To by było na tyle. Pozostaje nam czekać na przyszły sezon, którego eliminacje rozpoczną się na przełomie lipca i sierpnia. Mam nadzieję, że wczorajsze, finałowe emocje przełożą się na całą przyszłą Ligę Mistrzów i na tory znów wjedzie lokomotywa. Ostatnia stacja: Mediolan. Do zobaczenia!

Mikołaj Gwoździowski