Jak każde wakacje, również i te wiązały się z wyjazdem do pracy sezonowej. Miejsce docelowe: Andijk, mała wieś położona w północnej Holandii. Dojazd z Polski: długi i męczący, ale na szczęście (i to jest jedyny plus) aviomarin w odpowiedzi na chorobę lokomocyjną pozwolił mi przespać całą drogę. Na miejscu to samo rok w rok: kilkuosobowe baraki, trzy rowery do podziału na 20 osób, ale przynajmniej praca praktycznie za ścianą, więc na przerwie można wrócić do lokum i zrobić śniadanie, bo komu by się chciało mordować z masłem i szynką o piątej rano? Praca przy cebulkach kwiatowych, na stojąco, w zimnie bądź upale – na hali funkcjonują tylko te dwie skrajności. Przynajmniej kawa jest za darmo, a przy taśmie można mieć słuchawki, co pozwoliło mi kolejno: nie zasnąć oraz oznaczyć kolejne pozycje książkowe jako przeczytane. Gdzieś pomiędzy to wszystko włóżmy deszcz i tnący wiatr, pragnące zrzucić człowieka z roweru wprost do brudnego kanału; chroniczny brak chleba tostowego w lidu; przeziębienie i ból pleców/dłoni; nadzieję na to, że dętka nie pęknie za każdym razem, kiedy rower jest przeładowany tygodniowym zapasem zakupów (już samo stanie na chodniku jest ponad jego zardzewiałe możliwości); irytację na zbyt wolne/szybkie (w zależności od rodzaju cebulek i widzimisię pracownika z pierwszego stanowiska) tempo pracy – i voilà! Mój rutynowy plan na każde wakacje gotowy.
Nie zrozumcie mnie źle – lubię tę pracę, a kraj uwielbiam. Powyższe narzekanie jest raczej czymś w rodzaju przyjacielskich dogryzek, niż nienawistnego obgadywania za plecami. Jednak jest jedna rzecz, która mnie w tym roku szczerze zawiodła. A było tak: wybraliśmy się ze znajomymi którejś pogodnej soboty, żeby zwiedzić Amsterdam. W żadnym muzeum nas nie chcieli, bo ze względu na wirusa trzeba było wcześniej rezerwować miejsce, a że na tamten dzień nie było wolnych, nasz kilkukilometrowy marsz poszedł na marne (może nie do końca, bo w jednym ze sklepów po drodze upolowałam parę filmowych klasyków po euro za sztukę). Nie zależało mi jakoś bardzo na muzeach, głównym celem wyprawy było odwiedzenie zoo. W pociągu długo dyskutowaliśmy o tym, czy przebolejemy po 25 euro na głowę za wstęp (pragnę tylko nadmienić, że wydanie 15 na automaty z pluszakami nie stanowiło dla mnie problemu). Stanęło na tym, że można sobie pozwolić, bo przecież zarabiamy, przeliczać nie należy, a argumentową wisienką na torcie był fakt, że to przecież zoo w Amsterdamie, więc NA PEWNO będą tam jakieś rzadkie egzotyczne zwierzęta, super wybiegi i w ogóle cała masa atrakcji, o jakich w Polsce możemy pomarzyć. Dawno się tak nie rozczarowałam – nie było tam nic nadzwyczajnego. Zoo jak zoo, jakichś szczególnie rzadkich gatunków nie zauważyłam, w akwarium było ciemno i zdecydowanie zbyt głośno, a rozmiar placówki nie powalał. W dodatku brak jakiejkolwiek mapki spowodował, że szukając ukrytego lwa, nieraz mijaliśmy małpy. Szczerze? Zoo we Wrocławiu jest o połowę tańsze, dużo większe i przynajmniej dziesięć razy ładniejsze. Zwierzęta też wydają się jakieś takie… żywsze (i łatwiej dostępne).
Ta lekcja życia, wyceniona przez administrację zoo na 25 euro pozwoliła mi sobie uświadomić dość błahą, aczkolwiek bardzo istotną rzecz – za mało w nas wdzięczności, a za dużo wygórowanych oczekiwań. Kiedy ostatnio pomyśleliście o minionym dniu przez pryzmat tego, co miłego się zdarzyło, zamiast wyliczać sobie niepowodzenia? Nie widzimy dobra, którego doświadczamy każdego dnia, bo uważamy je za coś, co nam się z góry należy. Zamiast tego oczekujemy od życia coraz więcej i więcej, i bardzo często sądzimy, że to, co poza naszym zasięgiem, na pewno jest ciekawsze. Oczekiwania jednak są jak morskie fale: rosną, żeby potem z impetem rozbić się o zimną, skalną rzeczywistość. Życzę więc nam wszystkim, żebyśmy częściej doceniali to co mamy i nie przeceniali wyobrażeń. Nie mówię, że mamy przestać cokolwiek zakładać i zacząć podchodzić do życia robotycznie, po prostu wszystko róbmy z głową, bo żadna skrajność nie jest dobra. I nie zapominajmy o wdzięczności!
Tekst i zdjęcie: Ela Burdzik