Historyczne zdanie sesji za pierwszym podejściem musiało zostać nagrodzone, po wynikach z ostatniego egzaminu zacząłem kombinować co zrobić ze swoim czasem – szykowały się aż dwa tygodnie laby! Procedura była standardowa, telefon do mojego kolegi Jimmiego (o jego podróżach autostopowych możecie przeczytać w ostatnim numerze naszej gazety TUTAJ), rozmowa była krótka i treściwa, rzucił pomysłem aby jechać do Chaty pod Śnieżnikiem, zgodziłem się z marszu. Do Kotliny Kłodzkiej mam bardzo blisko a wizja spania za darmo napawała mnie entuzjazmem ponieważ portfel świecił pustką. Trzeba było tylko załatwić ciepły śpiwór bo wprawdzie w chacie był mały piecyk to miał dawać ciepło tylko w jego bliskim obrębie. Kiedy skompletowałem cały sprzęt zaczęliśmy poszukiwania jakiegoś kompana – wiadomo w grupie raźniej! Mało kto mógł sobie pozwolić na to aby z dnia na dzień zdecydować się na wyjazd ale nie poddawaliśmy się i ostatecznie udało się namówić mojego znajomego – Reseta. Początkowa mieliśmy podróżować autostopem żeby zaoszczędzić jak najmniej lecz trochę z wygody a trochę z winy mojej mamy, która nie wypuściłaby nas z domu bez obiadu… zabraliśmy się z nim samochodem.
Podjechaliśmy do Kamienicy, zostawiliśmy samochód i zaczęliśmy podróż! Początek był naprawdę luźny, śniegu wprawdzie dużo ale dość dobrze utarta ścieżka, którą dodatkowo ubijał Reset swoimi nartami pozwalała zachować dobre tempo. Była nadzieja, że zdążymy dojść do miejsca noclegu przed zmierzchem. Po około 2 godzinach marszu postanowiliśmy chwilę odpocząć.
Po kilku minutach musieliśmy ruszać dalej, o ile człowiek jest w ciągłym ruchu to jest przyjemnie, chwila statyczności powoduje jednak gwałtowną stratę temperatury organizmu. Zaraz po wyruszeniu spotkaliśmy pana, który przestrzegał nas, że zaraz zaczyna się podejście gdzie jest zdecydowanie więcej nieubitego śniegu, on zrezygnował i wraca. Tak też było, biały puch momentami sięgał mi po pas – a mam ponad 2 metry wzrostu i nogi długie jak modelka – więc wchodzenie było dość ciężkie i męczące. We znaki dał się również brak odpowiedniego sprzętu. Stuptuty oraz takiety śnieżne byłyby na pewno przydatne.
Ratowaliśmy się jak mogliśmy, a to szliśmy zboczem, a to po śladach nart… niewiele to dawało, co chwila któryś z nas zaliczał wywrotkę a ilość przerw zdecydowanie wzrosła. Wiedzieliśmy jednak, że nie ma odwrotu, za duży odcinek trasy mieliśmy już za sobą a do tego dochodziły nasze wewnętrzne ambicje i chęć przeżycia przygody. Jimmi jak zwykle był przygotowany na każdą ewentualność,wziął dwie latarki czołowe dzięki czemu mogliśmy spokojnie iść dalej nie martwiąc się, że zgubimy szlak.
W końcu po ponad 2 godzinach dotarliśmy do celu! Odpoczęliśmy dosłownie kilka chwil i podjęliśmy się próby rozpalenia w piecu. W takich chatkach panuje święta zasada – śmieci zabieramy ze sobą i szykujemy drewno dla następnej osoby. Śmieci było bardzo dużo, drewna niestety już mniej. Kiedy zaczęliśmy je rąbać okazało się, że jest zamarznięte i może być mały problem z jego rozpaleniem. Poustawialiśmy małe kawałki na płytę żeby przy okazji schły i po jakimś czasie w końcu udało się wzniecić mały płomień, który wprawdzie ciepła zbyt dużego nie dawała ale chociaż było dzięki niemu trochę więcej światła a odgłosy strzelającego drewna nadawały naprawdę świetnego klimatu. Kiedy już ogarnęliśmy sprawę priorytetową wzięliśmy się za robienie jedzenia, wzięliśmy ze sobą awaryjnie palnik gazowy więc spokojnie mogliśmy zrobić sobie zupki i herbatę. Resztę wieczoru spędziliśmy na uzupełnianiu płynów i rozmowach na najróżniejsze tematy. Cała ta wyprawa obfitowała w wiele dialogów, dobrze porzucić telefon czy Internet i skupić się na żywej relacji. W tej całej pogoni życiowej często zapominamy o ważnych dla nas sprawach a nasze rozmowy ograniczają się do pytań.
Następnego dnia Reset ruszył na szczyt, później zaś planował zjazd do miejsca zostawienia samochodu ponieważ musiał wracać do domu. Ja z Jimmym natomiast walczyliśmy z grawitacją i zimnem. Jak widać po zdjęciach zima była naprawdę zaawansowana a różnica pomiędzy temperaturą w chacie a na dworze to dosłownie kwestia 1-2 stopni więc siłą rzeczy trzeba coś robić żeby się rozgrzać. Kiedy już się ogarnęliśmy postanowiliśmy ruszyć do schroniska zjeść coś ciepłego, palnik nie wytrzymał zimna i zawiódł. Droga była bardzo prosta, godzina spokojnego marszu pozwoliła się wybudzić. Po drodze spotkaliśmy grupę naszych czeskich sąsiadów, która odbywała kurs lawinowy. Wyglądało to bardzo fajnie, kiedy koło nich przechodzilismy robili jamki śnieżne, po drodze znaleźliśmy rakiety śnieżne, które zrobili z gałązek drzew – genialna robota! W schronisku spędziliśmy dużo czasu, ciepło plus pełen brzuch nie sprzyjał aktywności fizycznej. Z minuty na minutę co raz bardziej wątpiłem w powodzenie pomysłu wejścia na Śnieżnik, tak też się stało, wróciliśmy do chaty. Tego dnia totalnie nic nie zrobiliśmy poza rozmawianiem i marszem ale podczas umawiania się na wyjazd ustaliliśmy zasadę, że „jedziemy bez żadnego planu” i tego się trzymaliśmy. Będziemy chcieli jechać gdzieś dalej to pojedziemy, będziemy chcieli wracać wcześniej to wrócimy, po prostu wszystko totalnie bez stresu. Ustalenie formy wyjazdu jest ważne bo eliminuje późniejsze rozczarowania czy kłótnie.
Chata rano:
Trzeci dzień to już sam powrót, zeszliśmy z drugiej strony i wylądowaliśmy w Międzygórzu gdzie zaczęliśmy łapać stopa. Po około dwóch godzinach byłem już w Paczkowie.
Uwielbiam górskie wycieczki, szczególnie te w miejsca mniej znane czy w porze, która odstrasza standardowych turystów. Nie uważam się za jakiegoś globtrotera, nie mam nawet porządnych butów na górskie schadzki – chodzę w glanach, które de facto już wylądują w koszu bo rozwarstwiły się podeszwy – nie rozumiem jednak co jest fajnego , w wycieczce do Zakopanego, która opiera się o chodzenie po Krupówkach, albo wjeździe na Gubałówkę. Turystyka górska to nie tylko piękne widoki, to pochłanianie otoczenia wszystkimi zmysłami, umysłem. Możliwość obcowania z przyrodą sama na sam daje nam możliwość poznania samego siebie, nawet jeżeli jesteśmy z kimś to przeważnie jest także i czas aby pomilczeć i przemyśleć swoje sprawy. To taka ucieczka od rzeczywistości. Kiedy ruszam na szlak w głowie zawsze mam słowa piosenki “KSU – Za mgłą”:
„Tam na dole zostało
Wszystko to co cię męczy
Patrząc z góry wokoło
Świat wydaje się lepszy”
Wyjazd wyniósł mnie całe 50 zł, choć koszta spokojnie można było jeszcze bardziej zredukować – obiad w schronisku + najdroższa Cola w moim życiu, która kosztowała… 8 zł za litr. Jak widać czasem nie trzeba wiele aby zafundować sobie odpoczynek fizyczny i psychiczny. Podczas tego wyjazdu wymyśliliśmy fajny pomysł (bynajmniej dla nas) na projekt, który będzie miał na celu promowanie aktywnego wypoczynku w górach. Startujemy z początkiem wiosny i na pewno na łamach Gazety Studenckiej będziemy informować o naszych działaniach. Gotowi na podróż?
Marcin Zakrzewski