W drugi weekend września mieliśmy okazję być uczestnikami Opolconu – corocznego festiwalu fantastyki. Jest to największy darmowy konwent w Polsce, w którym każdy chętny może wziąć udział – zarówno dorośli, jak i młodzież. 

Festiwal jest organizowany przez Opolski Klub Fantastyki Fenix oraz trzy szkoły, w których jednocześnie się odbywa, tj. Zespół Szkół Elektrycznych, Zespół Szkół Ekonomicznych oraz Publiczne Liceum Ogólnokształcące nr 8. W ym roku konwent rozpoczął się 13 września o godz. 17:00, a zakończył 15 września o godz. 14:00. Przez ten czas fani fantastyki mogli brać udział w prelekcjach, sesjach RPG i warsztatach oraz być uczestnikami konkursów, np. słynnego Konkursu Cosplay. Wspomniane prelekcje, w których można było uczestniczyć w ramach festiwalu, nie ograniczały się tematycznie tylko do jednego medium lub nurtu, dlatego każdy mógł tam znaleźć coś dla siebie. Opolcon stworzył również możliwość poznania różnych twórców, głównie związanych ze światem fantastyki. Oprócz tego, przez cały czas trwania wydarzenia działał darmowy Sleep Room, gdzie osoby przyjeżdżające z innych części Polski mogły spędzić noc bez konieczności wynajmowania pokoju. Dostępne również były nocne atrakcje, takie jak niektóre sesje RPG czy pokoje z grami planszowymi i karcianymi. 

W dalszej części naszej relacji dowiecie się więcej o poszczególnych prelekcjach, które odbyły się przez ten magiczny weekend! Zapraszamy również do zobaczenia filmu z Opolconu, nagranego przez samych organizatorów, który możecie znaleźć na ich mediach społecznościowych – a także do wzięcia udziału w wydarzeniu w przyszłym roku!

***

Ulubione uniwersum dziurawe jak sito – czyli o absurdach w Harrym Potterze

Zapewne wielu z Was po usłyszeniu hasła „popularna książka fantastyczna” umieści na tej liście także serię o Harrym Potterze. Uniwersum Joanne Kathleen Rowling (właśc. Joanne Murray) ma wielu zwolenników, jednak nie brak mu również przeciwników. Przywołują oni absurdy pojawiające się w serii jako ważniejszy z powodów niechęci do serii. Nawet fani tych książek muszą przyznać, że pojawiające się w nich dziury logiczne negatywnie wpływają na ogólny odbiór całości.

Właśnie o tym aspekcie twórczości Rowling była prelekcja prowadzona przez stałego bywalca Opolconu, Jezusa, na tegorocznym konwencie. Podczas piątkowego spotkania wywiązała się energiczna dyskusja, a panująca w sali atmosfera tylko zachęcała do dalszego wyrażania własnych opinii.

Wśród wymienionych przez zgromadzonych absurdów padły m.in. nadzwyczajne zdolności sów, które nie tylko były w stanie dogonić pędzący pociąg, ale także odnaleźć i dostarczyć list poszukiwanemu zbiegowi z Azkabanu, z czym miało problem samo Ministerstwo Magii! Podaje to w wątpliwość zdolności poszukiwawcze ministerstwa i pracujących dla niego aurorów – nie byli oni w stanie odróżnić zaklęcia rzuconego przez nieletniego czarodzieja od tego rzuconego przez skrzata domowego. 

Podczas całego spotkania padło jeszcze wiele absurdów związanych z Ministerstwem Magii i jego administracją, ale równie dużo dotyczyło samego Hogwartu. Obie z tych jednostek wykazywały taką samą pobłażliwość względem nielegalnych zaklęć rzucanych przez nieletnich czarodziejów. Obie jednostki nie zareagowały w ogóle w momencie, gdy Barty Crouch pod postacią Alastora Moody’ego kazał studentom rzucić zaklęcie niewybaczalne podczas zajęć. W dodatku ministerstwo zareagowało z opóźnieniem, gdy zauważyło na odczycie namiaru (każdy nieletni czarodziej jest obłożony tym zaklęciem), że padły trzy Avada Kedavry (użyte przez Toma Riddla).

Wspomniano także o tym, że albo Weasleyowie wcale nie byli tak ubodzy, albo księgi magiczne – nawet te najdroższe – musiały być o wiele tańsze niż te mugolskie, ponieważ za jednego złotego galeona, kilka srebrnych sykli i brązowych knutów byli oni w stanie zakupić wszystkie książki potrzebne do szkoły (w tym siedem dzieł Lockharta, które słyną ze swoich zawrotnych cen) dla czwórki swoich dzieci.

Mam wrażenie, że gdyby nie ograniczające nas ramy czasowe spotkania, trwało by ono jeszcze przez długi czas, gdyż kolejne absurdy cały czas były przywoływane, pobudzając wspomnienia czytelników dotyczące wydarzeń w książkach.

Tekst: Weronika Gruca

***

Jakub Ćwiek o pisaniu

Jednym ze spotkań kończących pierwszy dzień Opolconu było spotkanie z Jakubem Ćwiekiem. Przedstawił on kilka zasad, na które należy zwracać uwagę podczas pisania własnej książki. Autor z dużą otwartością podszedł do tematu i oprócz omówienia przygotowanych przez siebie informacji, odpowiadał również na bieżąco na pytania uczestników. Podał też sposoby kontaktu z nim przy pomocy różnych mediów społecznościowych, w których prowadzi cotygodniowe rozmowy z osobami zainteresowanymi szlifowaniem własnego warsztatu pisarskiego. Odbywają się one na TikToku oraz Instagramie autora.

Pierwszą zasadą, jaką autor podał, jest ustalenie celu, do którego chcemy dążyć. Uwaga – tym celem nie może być samo wydanie książki! Ale też nie zakładajmy, że chcemy napisać arcydzieło. Niech będzie ona prosta (tj. pod względem struktury, języka czy nawet samej fabuły), a stworzenie takowej wbrew pozorom jest dość trudne. Następną istotną rzeczą, do której powinien dążyć pisarz, jest zdolność płynnego prowadzenia opowieści. Tutaj warto pamiętać o najstarszej, a zarazem i najprostszej strukturze tekstu, którą wbija nam się do głów od podstawówki, czyli wstęp, rozwinięcie i zakończenie.

Właśnie na opanowaniu tych trzech elementów polega zdolność opowiadania. We wstępie musimy uwzględnić cały ten świat, który istniał do momentu rozpoczęcia akcji, codzienność naszego bohatera, a także jego samego oraz inne postacie występujące w naszej historii, panujące pomiędzy nimi relacje. Najprościej zamknąć to w kilku pytaniach: „Gdzie jesteśmy?”, „Kto tam jest?”, „Jakie panują tam konflikty?”, „Kto jest stronami konfliktu?” i „Które z tych konfliktów namieszają w rzeczywistości?”. Dobrze, aby we wstępie również znalazł się jeden ważny element zdolny zainteresować czytelnika, np. pytanie, które zaciekawi go na tyle, że będzie chciał poznać odpowiedź na nie. Jest z tym jednak problem, gdyż autor nie jest w stanie stuprocentowo stwierdzić, co zainteresuje czytelnika. Jeżeli ktoś chce, to może umieścić we wstępie również haczyk, tak jak np. w Granicy Zofii Nałkowskiej – w prologu występuje tam wyrwany z kontekstu fragment opisujący wydarzenia z przyszłości, a to, jak do nich doszło, poznajemy w trakcie czytania książki. Całość wstępu powinna być w miarę krótka i zwięzła, ale mówimy tutaj o proporcji względem ogółu historii, a nie poszczególnych książek, czyli w przypadku Władcy Pierścieni Johna Ronalda Reuela Tolkiena chodzi o wszystkie trzy tomy.

W tym momencie prelekcji zeszliśmy na tor dygresyjny i zadaliśmy sobie pytanie: „Dlaczego nie lubimy bohaterów?”. Wśród odpowiedzi znalazły się zbyt sztywny kompas moralny postaci, jej idealistyczne podejście do świata, lecz także dysonans poznawczy pomiędzy tym, jak jest ona przedstawiona we wstępie, a tym, jak zachowuje się w trakcie trwania fabuły. Antagonistów lubimy natomiast za to, że wybijają się oni na tle otoczenia oraz są nieprzewidywalni.

Po powrocie do wcześniejszego tematu omówiliśmy nasz drugi element opowiadania, czyli rozszerzenie – tutaj najważniejsza jest droga, którą przechodzi nasza postać oraz przemiany zachodzące w związku z tą podróżą. Wiąże się to również z rozwojem historii przedstawionej w naszym opowiadaniu. W tej części schematu powinien pojawić się również punkt bez powrotu – moment, po którym wycofanie się jest już niemożliwe, a stawka początkowa, na której zależało bohaterowi, zostaje podwojona (jeśli ktoś ma taką chęć, można dodać plot twist). Od chwili przekroczenia tego punktu bohater uświadamia sobie, że to, czego chce, niekoniecznie jest tym, czego potrzebuje. 

Zamykając naszą opowieść, próbujemy wrócić do statusu quo, na osiągnięciu czego zależy naszemu bohaterowi. W tym momencie potrzebna jest nam samodyscyplina, aby nie przedłużać historii w nieskończoność. Jeżeli chcemy kontynuować naszą opowieść w dalszych częściach, to najlepszym sposobem na rozwiązanie tej sytuacji jest zamknięcie wszystkich wątków tak, aby książka tworzyła jedną zamkniętą całość. Możemy ewentualnie otworzyć tylko te wątki, które będziemy kontynuować.

Zaczynając naszą pracę, warto stworzyć plan wydarzeń powieści, najlepiej w punktach, co pozwoli nam na ułożenie wszystkich wątków w odpowiedniej kolejności. Można także zastosować tzw. drabinkę, używaną przez filmowców. Polega ona na opisie każdej sceny w krótkich akapitach. Można przyjąć zasadę brzmiącą: jeden akapit na rozdział. W ten sposób będziemy mogli zobaczyć, które sceny/rozdziały naszej historii są nam rzeczywiście potrzebne, aby miała ona sens. Dodatkowym ćwiczeniem, które możemy wykonać przed rozpoczęciem pisania, jest streszczenie naszej historii w trzech wersjach: na jednej stronie, w jednym zdaniu i w jednym słowie. Pozwolą one określić, co jest wątkiem przewodnim naszego opowiadania (zdanie), a także co jest jego głównym motywem (słowo).

Informacji i rad, które padły na tym spotkaniu, było wiele i pewnie trudno przyswoić je sobie na raz, jednak wydaje mi się, że tym, co najbardziej wybrzmiało, była prosta myśl: „Trzymajmy się prostych rozwiązań i nie komplikujmy naszych opowiadań za bardzo”.

Tekst: Weronika Gruca

***

Tłumaczenia (nie tylko) literackie w XXI w.

W dzisiejszych czasach wielu z nas odczuwa niepokój związany z rozwojem sztucznej inteligencji i wizją zastąpienia nią dzieł pracy ludzkiej. Niepokój ten dotyka w szczególności dziedzin związanych z szeroko pojętą sztuką – malarstwem, kinem czy literaturą. Był to także jeden z tematów poruszonych przez prowadzącego prelekcję Marka Pawalca „Wasatego”, pracującego jako tłumacz (zarówno prac naukowych, jak i prozy). W celu przybliżenia słuchaczom świata tłumaczeń tekstów Wasaty zaczął od przedstawienia swoich początków w branży, typowych dylematów każdego tłumacza (np. co powinno być priorytetem podczas przekładu – treść tekstu czy styl i nastrój pierwowzoru?) oraz streszczenia tego, jak wygląda cały proces (od przyjęcia zlecenia do oddania tekstu i obliczenia wynagrodzenia). Wasaty zaprezentował również przykładowy program do tłumaczenia tekstów, wyjaśnił jego działanie i różnice między RBMT (Rule-Based Machine Translation), SMT (Statistical Machine Translation) i NMT (Neutral Machine Translation).

Jeśli ciekawi Was wniosek, do jakiego doszedł prelegent – AI (a raczej LLM – Large Language Model) nie jest zagrożeniem dla ludzkiego tłumacza. Chociaż może ono być pomocnym narzędziem i obecnie istnieje wiele płatnych programów, za pomocą których możemy maszynowo przełożyć tekst, LLM nie jest w stanie w pełni poprawnie przetłumaczyć zdań, zwłaszcza tych możliwych do zinterpretowania na wiele sposobów. Tak więc nie da się całkowicie wykluczyć człowieka z procesu przekładu. Co ciekawe, udowodniono, że jeśli najpierw przetłumaczy się tekst maszynowo, a potem na podstawie tego tłumaczenia spróbuje się przełożyć tekst samemu, język publikacji będzie uboższy (niż gdyby w całości samodzielnie dokonać przekładu). Wygląda więc na to, że choć wizja znacznego przyspieszenia pracy dzięki sztucznej inteligencji jest kusząca, wiąże się z nią pewne ryzyko – zatem jeszcze przez przynajmniej kilka lat bardziej owocne będzie sięganie do klasycznego słownika.

Tekst: Weronika Sagan

***

To zawsze była fantastyka – krótka historia literatury

Fantastyka jako gatunek literacki jest z nami naprawdę od zawsze, co podczas swojej prelekcji na Opolconie próbował udowodnić dr Łukasz Sasuła, który na co dzień wykłada na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Opolskiego. Do zajęcia się tym tematem skłoniła go książka pt. Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli autorstwa Radosława Raka, który wygrał za nią prestiżową nagrodę Nike. Jest to powieść z gatunku fantastyki osadzona w realiach Galicji i znajduje się gdzieś między książką historyczną i mitem. Niektórzy mogliby powiedzieć, że jest to tzw. realizm magiczny. Tego typu książki zazwyczaj nie wygrywają nagród dla „poważnej” literatury, więc część osób w fantastycznym fandomie była zdziwiona wynikiem konkursu, a sam prelegent postanowił sprawdzić, jak wiele podobieństw dzieła historyczne mają z fantastyką. 

Na samym początku spotkania przybliżył on słuchaczom historię pisma. Według podanych przez niego informacji pierwsze znane badaczom zapiski dotyczyły głównie handlu i wymiany towarów, a najstarszy kwit dłużny jest aż o 1000 lat starszy niż pierwsza moneta. Świadczy to o tym, że pismo miało z założenia charakter czysto praktyczny i ekonomiczny, a sztuka nie była jego pierwotnym przeznaczeniem. Nawet tajemnicze nordyckie runy, które wydają się być tak pełne magii, miały zazwyczaj jedynie praktyczne zastosowanie, a te znalezione w kościele Hagia Sophia oznaczały tyle co „Byłem tu – Harald”. 

Następnie dr Sasuła przekazał słuchaczom, że pierwszy przykład fantastyki można było znaleźć w egipskiej propagandzie. Miał on na myśli relację z Bitwy o Kadesz zapisaną w formie hieroglifów, w której mowa jest o tym, że wojska egipskie uciekły w popłochu, a faraon Ramzes sam pokonał 20 tys. żołnierzy. Byłoby to oczywiście niemożliwe dla zwykłej osoby, ale władca Egiptu był według tamtejszej narracji kimś znacznie więcej niż przeciętny człowiek i mógł się równać bóstwom z egipskiego panteonu. Prelegent wspomniał także o biblijnej postaci Mojżesza, który dzięki boskiej pomocy czynił wiele cudów i znacznie pomógł swoim pobratymcom w dotarciu do tzw. ziemi obiecanej. Co ciekawe, nie ma żadnych pozabiblijnych dowodów na to, że Żydzi byli kiedykolwiek więzieni w Egipcie, a zamiast tego możemy znaleźć informacje o tym, że przez pewien okres czasu przebywali w Babilonie. Dobrze się tam jednak zasymilowali i gdy część Żydów wróciła do swoich starych miejsc zamieszkania, to prawdopodobnie poczuła się nieco głupio i stworzyła piękną historię o niewoli w Egipcie. Kończąc wątek starożytności, autor prelekcji wspomniał jeszcze o pełnych elementów fantastycznych IliadzieOdysei, które wielu z nas poznawało we fragmentach od szkoły podstawowej.

Następnie prelegent zaczął rozwodzić się na temat dzieł z czasów średniowiecza i wspomniał o legendach arturiańskich. Na ich stworzenie wpływ miało wielu autorów, a części składowe legend możemy znaleźć w wielu różnych książkach powstałych w tym okresie. Sam Artur był zaś według dra Sasuły bardzo szlachetny i odważny, ale również bez wątpienia głupi. Następnie na poparcie swoich słów prelegent opowiedział o przykładzie pojedynku, który pokazał zarówno dobre cechy króla, jak i złe.

Później dr Sasuła wspomniał o Gesta Francorum, czyli relacji z pierwszej krucjaty i m.in. bitwy pod Antiochią, którą krzyżowcy zdobyli przy pomocy zdrady, a następnie dokonali tam masowych mordów i ograbili, co się tylko dało. Jednak jakiś czas po tych wydarzeniach pojawiła się arabska armia odsieczowa, która otoczyła miasto i zaczęła jego oblężenie. W Antiochii pojawiły się głód i zarazy, w konsekwencji czego zmarła jedna trzecia armii. Biskup towarzyszący krzyżowcom uznał zaś, że musieli oni swoimi występkami obrazić Boga, więc ogłosił tydzień postu. Po tygodniu od jego rozpoczęcia nagle pojawił się mężczyzna, który stwierdził, że doznał boskiej wizji i wie, gdzie w mieście ukryta jest włócznia, którą przebito bok Chrystusa (tzw. Włócznia Przeznaczenia), i – by to uwiarygodnić – poddał się sądowi bożemu i zeskoczył z murów. Jakiś czas później żołnierze ponoć znaleźli coś przypominającego wspomnianą włócznię. Według relacji zawartej w Gesta Francorum, gdy wyszli z nią przed mury, to do ich szeregów dołączyły anioły z niebios, a przerażeni Turcy uciekli. O to, jak w rzeczywistości krzyżowcy wygrali tę bitwę, historycy kłócą się do dziś.

Prelegent wspomniał jeszcze o Kordianie i Konradzie, czyli znanych doskonale Polakom literackich bohaterach fantastycznych z epoki romantyzmu. Później wymieniono jeszcze Zamczysko w Otranto Horace’a Walpole’a czy napisanego przez Jamesa Matthew Barrie Piotrusia Pana w Ogrodach Kensingtońskich (czyli znacznie mroczniejszą wersję opowieści niż ta, którą znamy z bajek Disneya), Drakulę Brama Stokera (czyli pozycję, która jest ponoć według prelegenta jedną z najbardziej mizoginistycznych powieści, jakie czytał) i Mnicha Matthew Gregory’ego Lewisa (w którym autor wyśmiewa hiszpańskich mnichów i mniszki). 

Na tym zakończyła się prelekcja, a słuchacze wyszli z niej z nieco poszerzoną wiedzą na temat fantastyki i jej obecności w wielu dziełach literackich powstałych na przestrzeni wieków.

Tekst: Adrian Kokot

***

Wsi spokojna, wsi rado… O, wampir!

„Ludowe wierzenia magiczne i chałupnicza demonologia.” – taki opis tejże prelekcji znajdziemy w informatorze tegorocznego Opolconu. Zgodnie z tymi słowami w czasie jej trwania prowadzący Maciej Lewandowski – pisarz, autor wielu książek z gatunku fantasy – w sposób humorystyczny opowiedział o istotach znanych z folkloru, zaznaczając przy tym, jak i czym różnią się od wersji, które dziś znamy głównie z dzieł kultury popularnej. Wśród nich znalazły się:

  • wilkołaki

Chociaż dzisiaj najczęściej przedstawiane są jako humanoidalne stworzenia, w dawnych wierzeniach były to zwykłe, choć większe, wilki. Przemiana w wilkołaka jest wynikiem klątwy – przy czym w zdecydowanej większości opowieści klątwę rzuca maruder, który przybył do wioski w czasie wesela, jednak odmówiono mu jadła i/lub wódki. Do przemiany może doprowadzić również herezja czy wypicie wody z odcisku łapy wilka. Wilkołaki parają się pozorowaniem zabójstw, chociaż nie wszystkie – dla przykładu, Szkocki wulver jest stosunkowo przyjazny, przynosi ryby głodującym rybakom. W kulturze popularnej przedstawienie wilkołaka, które jest w miarę bliskie starym wierzeniom, można odnaleźć w rumuńskiej produkcji Krew jak czekolada.

  • wampiry

Jak ujął to Lewandowski, dzisiejszy wampir to „arystokrata z potrzebami”. Jednak dawne wampiry zajmowały się czymś więcej, niż polowaniem na dziewice – choć nie można powiedzieć, że były to zajęcia bardziej ambitne. W nocy, po wyjściu z trumny, łomotały w bramy cmentarne (Mazury) lub tłukły w dzwon kościelny (Kaszuby). Wampiry znane są również z tego, że pukają do okien domów i pytają domowników, czy śpią – a odpowiedzenie na ich pytanie równa się zaproszeniu ich do środka.

Aby przemienić się w wampira, trzeba oczywiście umrzeć. Jednak sama śmierć nie daje gwarancji przemiany. Jeśli dany człowiek powstał ze związku czarownicy z wilkołakiem lub diabłem, urodził się z wykształconymi zębami, a za życia był czarownikiem/wilkołakiem, został wykluczony z Kościoła, głosił herezje i/lub popełnił samobójstwo, jego szanse na przemianę w wampira wzrastają. Oprócz tego w Anglii wierzono, że wampiryzm dotyka tych, którzy za życia wykazali się wyjątkowym okrucieństwem – po śmierci diabeł powoływał ich do służby.

Zapobiec przemianie można na kilka sposobów. Za życia człowieka powinien wypić on owodnię z mlekiem matki. Natomiast po śmierci ciału należy odciąć głowę lub zaczopować usta ziemią. Inne metody zapobiegania powstaniu z grobu to wbicie drewnianego kołka w ciało lub trumnę oraz spalenie (Czechy). Jednak najbardziej absurdalne z metod to obrócenie ciała twarzą w dół czy – znane głównie na Kaszubach – włożenie do trumny sieci rybackiej (wampir nie może wstać z grobu, póki nie rozwiąże wszystkich supłów sieci) lub kartki z nabożeństwem, ale z wyrwanym słowem „amen” (w ten sposób wampir będzie zmuszony do powtarzania nabożeństwa bez końca). Jak wielokrotnie zauważył prelegent, nadprzyrodzone istoty często wykazują się niesamowitą głupotą.

  • czarownice

Według folkloru czarownica to kobieta wysoka, ale zgarbiona, z twarzą z gliny o złośliwym wyrazie, zaostrzonymi pozłacanymi zębami, żelaznym (Karpaty, Ukraina) lub zakrzywionym nosie (Niemcy, Szwajcaria); ma szpony i długie zaniedbane włosy. Ubiera zwykle białe tkaniny, a na głowie może mieć czarną chustę lub powojnik (Europa Wschodnia). Żyje na mokradłach lub w gęstym lesie (Rosja) w chacie na kurzych łapkach, która otoczona jest płotem z nabitymi głowami. Może również zamieszkiwać jaskinie lub piwnice. Według wierzeń rosyjskich czarownica jest kobietą majętną, według rumuńskich – ma kadź wypełnioną ludzkimi duszami, a według finlandzkich i niektórych regionów Polski – jest żoną diabła. Czarownica przemieszcza się na miotle/kiju (Polska) lub w moździerzu (Rosja), a do jej specjalnych umiejętności należą kontrola pogody i wywoływanie chorób. Jest również w stanie zabić, śpiewając/recytując psalmy pogrzebowe od tyłu. Zwykle przedstawiana jest jako akuszerka zwodząca ojców, porywająca ich – warte uwagi są zwłaszcza wierzenia z Austrii, według których porwany przez czarownicę mężczyzna po dwóch dobach zostaje odnaleziony martwy, porośnięty egzotycznymi kwiatami. Czarownica para się również porywaniem dzieci, zwłaszcza tych niegrzecznych. Jednak według wariantu rumuńskiego czarownice polują jedynie na dzieci nieochrzczone, a ich zwłoki porzucają w krzakach. W Austrii natomiast Percht zajmuje się karaniem leniwych dziewcząt i gospodyń – rozcina im brzuchy, po czym napełnia je śmieciami i zaszywa. Aby pozbyć się czarownicy, trzeba użyć żelaza. Nie należy jednak odcinać jej głowy, gdyż może ona swobodnie przemieszczać się na włosach.

Chociaż prelekcja skupiała się głównie na tych trzech stworzeniach, Lewandowski pokrótce opowiedział również o morze (in. zmorze, czyli istocie, która dusi ludzi, podczas gdy śpią – aby temu zapobiec wystarczy położyć się odwrotnie, tj. ze stopami na poduszce), polnicy (demonicy nękającej kosarzy na polach uprawnych) czy beboku (bliżej nieokreślonej istocie, która porywa dzieci), a także o tym, jak wyglądają czary i zaklęcia według folkloru.

Reasumując, była to godzina wręcz wypchana wiedzą i dobrą zabawą, w czasie której uczestnicy nie tylko poznali wierzenia przodków, popularne w różnych częściach Europy dawne opowieści o mitycznych stworzeniach, ale i poddali je analizie, szukając wątków mających współcześnie naukowe wyjaśnienie. 

Tekst: Weronika Sagan

***

Jak tworzyć od zera duży projekt zinowy lub serię antologii fantastycznych non-profit?

Jeżeli jesteśmy zainteresowani klimatami około książkowymi, to pewnie zdarzyło nam się pomyśleć o własnej historii, a może nawet o napisaniu czegoś. Lecz co mamy zrobić z już gotowymi utworami? Jeśli historia jest dług i zajęłaby całą książkę, moglibyśmy próbować ją wydać, jednak co z krótszymi formami? Czy pozostaje nam tylko publikowanie ich na portalach internetowych i przeznaczonych do tego aplikacjach? Niekoniecznie. Możemy spróbować opublikować nasze historie w antologiach i tzw. zinach. Drugie z wymienionych są publikacjami wydawanymi w formatach analogicznych lub cyfrowych, w których zbiera się prace różnych autorów. Zazwyczaj mają one jakiś wspólny punkt – temat przewodni, wspólny gatunek literacki lub przedmiot opisu. Jeśli zależy nam na publikacji, to możemy zgłosić się do jednej z grup zajmujących się takimi projektami lub – jeżeli czujemy się na siłach – stworzyć własny.

Jak się jednak zabrać do tworzenia własnego zinu? Na to pytanie odpowiedział na tegorocznym Opolconie przedstawiciel portalu Zapomniane Sny publikującego takie właśnie zbiory o tematyce fantastycznej. Projekt ten działa na zasadzie charityware – publikacje są darmowe, ale przy każdej z nich podana jest fundacja, na rzecz której można wpłacać dowolne kwoty w celu jej wsparcia.

Wśród podanych przez prelegenta porad znalazły się te o pilnowaniu przejrzystości informacji podawanych autorom chcącym opublikować tekst w naszym zbiorze. W dużej mierze chodzi o jasne wytyczne tematyczne i stylistyczne nadsyłanych tekstów (np. temat przewodni, długość tekstów albo ich styl). Warto też pamiętać o płynnej komunikacji pomiędzy autorami i naszą grupą projektową. Dobrze mieć co najmniej trzy sposoby komunikacji pomiędzy tymi dwoma stronami. Należy także pilnować, czy przypadkiem jakaś wiadomość nie trafiła do spamu.

W celu osiągnięcia większych zasięgów i pozyskania nowych współpracowników i czytelników, można zwrócić się do innych grup zinowych, a także skontaktować się z niektórymi bibliotekami, czasopismami czy instagramerami. Nie ze wszystkimi uda nam się nawiązać współpracę, ale zawsze warto spróbować. Aby poszerzyć grono naszych odbiorców, możemy także otworzyć się na grupy mniejszościowe, tak jak właśnie robi to grupa Zapomniane Sny, wprowadzając np. audiodeskrypcje dla osób niewidomych.

Publikując informacje o naborze autorów do nowego wydania, warto rozłożyć je w czasie. Przykładowo, na miesiąc przed rozpoczęciem naboru należy udostępnić informację, że będzie się on odbywał w przyszłości, a dopiero po tym rozpocząć właściwy nabór, na który również najlepiej zostawić sobie ok. miesiąc.

Rozpoczęcie takiego projektu to jedna sprawa, ale jak go utrzymać? Pierwsze zalecenie jest trochę sprzeczne z logiką i sposobami funkcjonowania, do których przyzwyczaił nas rynek wydawniczy czasopism, mianowicie – nie należy ustalać systematyczności wydawania naszej publikacji. Takie podejście pozwala rozwijać nasz projekt wtedy, gdy mamy na to czas. Jednak trzeba zaznaczyć, że nie mówimy o braku systematyczności na zasadzie: dostajemy teksty do antologii, sprawdzamy je dopiero po sześciu miesiącach, a dopiero za następny rok publikujemy. Mowa tu natomiast o braku systematyczności w takim sensie, że pierwszy zin zostaje wydany teraz, drugi po roku, a trzeci trzy miesiące później, jednak za każdym razem proces wydawniczy trwa mniej więcej tyle samo. Takie podejście pozwala wyeliminować problemy spowodowane przez brak czasu na pracę lub przez brak ludzi, jednak może spotkać się z niecierpliwością i niezrozumieniem ze strony odbiorców. Jest ono więc mieczem obosiecznym, na które niektórzy mogą się nie zdecydować.

Jeśli jednak czujemy się na siłach aby stworzyć przestrzeń, w której inni będą mogli zamieszczać swoje opowiadania, z pewnością spotka się to z uznaniem ze strony fanów gatunku.

Tekst: Weronika Gruca

***

Japonia mniej znana

„Zazwyczaj, gdy myślimy o Japonii, oczyma duszy widzimy niesamowicie ruchliwe Tokio, nieco bardziej tradycyjne Kioto […]. Jednak Japonia to nie tylko centralne Honshu, ale i mniej znane Kyushu, Shikoku i Hokkaido.” – jak można spodziewać się zarówno po opisie, który pojawił się w informatorze wydarzenia, jak i samej nazwie prelekcji, była ona niczym skarbnica wiedzy o mniej znanych miejscach i atrakcjach w Japonii. Dwie godziny przepełnione były ciekawostkami i wrażeniami z podróży prelegentki – Magdaleny Kozłowskiej „Cathii”. A o jakich konkretnie atrakcjach była mowa?

  • Kogoshima – miasto położone nad zatoką Kogoshima, słynące z zapierających dech w piersi widoków, m.in. na wulkan Sakurajima. Jest to jeden z najbardziej aktywnych wulkanów w Japonii – od 1955 r. dochodziło do erupcji ok. 100–200 razy w roku. Tylko w 2023 r. było to 215 erupcji, natomiast rekordowa ich liczba przypada na 2015 r. – 1252. Co ciekawe, kiedyś Sakurajima znajdował się na wyspie, jednak w 1914 r. doszło do olbrzymiej erupcji, która utworzyła półwysep. A jest to tylko jedna z wielu zmian krajobrazu spowodowanych przez ten wulkan. Więcej o jego historii można dowiedzieć się, odwiedzając tamtejsze centrum badawcze. 
  • Nagasaki – o tym mieście każdy z nas słyszał, nawet jeśli tylko na lekcjach historii. Zwykle jednak nie poświęca mu się tyle uwagi, ile Hiroshimie. W Nagasaki warte zobaczenia jest szczególnie miejsce, które w 1945 r. było epicentrum wybuchu. Teraz znajduje się tam monolit oraz zachwycający skwer, który został zaprojektowany z myślą o falach uderzeniowych i ma przypominać je wizualnie. W pobliżu znajdują się także pozostałości po katedrze Urakami, czyli zbudowanej w 1895 r. głównej świątyni archidiecezji Nagasaki w Japonii i jednocześnie największej katedrze w Azji Wschodniej, jednak kompletnie zniszczonej w 1945 r. Katedra została oczywiście odbudowana (można ją odwiedzić i przy okazji zobaczyć słynną Postnuklerną Madonnę – Hibaku no Maria), jednak fragmenty pozostałe po pierwotnej budowli przeniesiono w pobliże wspomnianego już monolitu. Oprócz tego w Nagasaki znajduje się Heiwa-koen, czyli Park Pokoju, wypełniony przeróżnymi rzeźbami podarowanymi Japonii przez liczne kraje (w tym Polskę) w geście wsparcia po wydarzeniach z czasu II wojny światowej.
  • Kumamoto – miasto, w którym znajduje się zamek uważany za jeden z trzech głównych zamków w Japonii (razem z zamkami Himeji i Matsumo). Zamek Kumamoto powstał ok. XV w., jednak znacznie ucierpiał na przestrzeni lat (II wojna światowa, trzęsienia ziemi) i w 1960 r. jego główna wieża została zrekonstruowana. Oprócz tego ok. 600 m od zamku, w parku, znajduje się siedziba Daimyo z rodu Hosokawa, pochodząca z okresu Edo (lata 1603–1868). Warto dodać, że Kumamoto, jak wiele miejsc w Japonii, ma swoją własną maskotkę – misia Kumamona. 
  • Yoshinogari – można powiedzieć, że to japoński odpowiednik Biskupina. Znajduje się tam rekonstrukcja osady o charakterze obronnym ludów z okresu Yayou (tj. ok. 300 p.n.e. – 300 n.e.), którą odkryto w trakcie prac wykopaliskowych. Poza terenem osady znaleziono również cmentarzysko urnowe z ponad 2 tys. pochówków. Podobnie jak Kumamoto i wiele innych miejsc w Japonii, Yoshinogari ma swoją maskotkę – Himiko-kun.
  • Takachiho – choć dostanie się do tego miasteczka nie należy do najłatwiejszych (prelegentka opowiadała o swojej trwającej w jedną stronę 6 godz. podróży, którą odbyła, przesiadając się między kilkoma środkami transportu publicznego – najpierw pociąg, następnie tzw. wanman lub inaczej one-man car, na końcu autobus), jednak widoki zdecydowanie są tego warte. Przez Takachiho przepływa rzeka Gokase, samo miasteczko położone jest zaraz obok gór Kyushu, a niedaleko jego centrum znajduje się wąwóz (będący pozostałością po aktywności wulkanicznej). Na miejscu można wynająć kajak i przepłynąć się tuż obok pięknych wodospadów i zachwycającej zieleni. Jeśli jednak zdecydujecie się na spacer, warto zajrzeć do pobliskiej jaskini – miejscowi twierdzą, że jest to ta sama grota, którą możecie znać z mitu o bogini Amaterasu.
  • Beppu – miasto portowe słynące z różnorodnych gorących źródeł (jap. onsen). Znajduje się tam tzw.  „siedem piekieł Beppu”, będących częścią Jigoku Meguri. Każde z nich czymś się wyróżnia – czy to towarzyszącą atrakcją (np. hodowla krokodyli w Oniyama Jigoku), kolorem wody (m.in. czerwony w Chinoike Jigoku, błękitny w Umi Jigoku) czy klimatem, motywem przewodnim. Przez położenie Beppu (miasto leży na dziewięciu geotermalnych plamach gorąca) para wodna unosi się nawet nad ulicami, co wykorzystują lokalni sprzedawcy, handlując jedzeniem gotowanym na tej właśnie naturalnej parze.
  • Ozu – tzw. „małe Kyoto”. Ozu słynie z klasycznego japońskiego budownictwa oraz zamku pochodzącego z ok. XIV w. Na początku XX w. zamek niestety został splądrowany i popadł w ruinę, po czym w 2004 r. zdecydowano się go odbudować. Tak jak w większości japońskich zamków, w środku można zobaczyć wystawę, na którą składają się dawne przedmioty życia codziennego, rzeczy związane z żyjącym w nim niegdyś rodem czy samurajskie zbroje oraz bronie.
  • Shiroishi – kolejna miejscowość słynąca z zamku, tym razem jednak zbudowanego w okresie Kamakura (lata 1185–1333). Odwiedzający mają możliwość przymierzenia tam kimona lub wiernej repliki zbroi samurajskiej. Z miasta można również podziwiać piękny widok na górę Zao. 
  • Kakumodate – tzw. „Kyoto północy” lub „małe Kyoto Tohoku”. Kiedyś samodzielne miasteczko, natomiast w 2005 r. zostało połączone wraz z dwoma innymi miejscowościami, tworząc miasto Semboku. Kakumodate słynie z w pełni zachowanej dzielnicy samurajskiej i tradycyjnych domów kupieckich. Wyróżnia je również tzw. „płacząca sakura”. Zwiedzając, możemy przejechać się rikszą, chociaż aż szkoda nie skorzystać z okazji i nie pospacerować pięknymi i cichymi ulicami. Warte zobaczenia są także ruiny zamku Kakumodate oraz festiwale, m.in. Kakumodate Matsuri odbywający się na początku września.
  • Hakodate – to pierwsze miasto portowe, które otworzyło się na Zachód (1854). Z tego powodu można w nim znaleźć wiele śladów zachodniej kultury i europejskiego budownictwa – m.in. cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego, której otwarcie dało początek Japońskiemu Kościołowi Prawosławnemu (1859) czy pierwszy w Japonii katolicki klasztor Tenshien (1898). Znajduje się tam również Goryokaku, czyli niegdyś forteca zbudowana na planie gwiazdy i jednocześnie pierwsza forteca zbudowana w stylu zachodnim w Japonii (ukończona została w 1866 r.). Goryokaku było miejscem ostatniej bitwy podczas wojny boshin (tj. japońskiej wojny domowej, która trwała w latach 1867–1869). Forteca została wówczas zdobyta przez Cesarską Armię Japońską i znacznie zniszczona. Dziś teren dawnej fortecy jest pięknym parkiem, a otaczająca go fosa (którą można przepłynąć po wynajęciu łódki) w okresie przekwitania sakury zmienia kolor na różowy przez obecność płatków w wodzie. Oprócz tego, odwiedzając miasto, można podziwiać górę Hakodate będącą nieaktywnym wulkanem. 

Opowiadając o swoich przygodach w Kraju Kwitnącej Wiśni, prelegentka wplotła wiele dygresji i ciekawostek – chociażby o cenach w Japonii, wychowaniu jej mieszkańców czy mniej popularnych festiwalach i wydarzeniach, np. paradzie kurtyzan (Orian Dochu), która odbywa się w pierwszą niedzielę kwietnia w Asakusie (jednej z dzielnic Tokio). Uczestnicy spotkania mieli również okazję do bliskiego obejrzenia omamori (czyli talizmanu) ze świątyni Inari w Tokio. Zatem jeśli interesujecie się Japonią lub chcielibyście kiedyś odwiedzić ten kraj, czas poświęcony tej prelekcji z pewnością byłby czasem dobrze spędzonym. 

Tekst: Weronika Sagan

***

Rola inspiracji w procesie twórczym. Spotkanie z pisarzem Andrzejem Trybułą

Sobotnie spotkanie na temat czerpania inspiracji poprowadził Andrzej Trybuła, opolski pisarz będący z wykształcenia prawnikiem. Na spotkaniu pojawiła się również ilustratorka jego najnowszej książki – Krystyna Gertruda Krysiak.

Początkowo autor podszedł do sprawy ze strony prawniczej, która była mu bliższa. Była ona też bardzo istotna z perspektywy młodego autora, nieświadomego konsekwencji prawnych mogących go spotkać, jeżeli za bardzo będzie się inspirować pracą innego twórcy. 

Gdy zależy nam na pisaniu opowiadań osadzonych w uniwersum stworzonym przez kogoś innego, istnieją dwa sposoby, abyśmy mogli to zrealizować bez ściągania sobie problemów prawnych na głowę. Pierwszym z nich jest tworzenie na granicy prawa, czyli pisanie fanfiction osadzonych w danym uniwersum. Drugim natomiast jest współpraca z wydawnictwem mającym prawa do wydawania książek w danym uniwersum. Przykładem takiej współpracy jest wydanie ponad 1000 książek osadzonych w uniwersum Star Wars napisanych przez ponad 100 różnych autorów, a z polskiego podwórka – seria Pan Samochodzik stworzona przez Zbigniewa Nienackiego złożona z 15 części, do których przez innych autorów, w tym Andrzeja Pilipiuka, zostało dopisane ponad 100 książek.

Innymi źródłami inspiracji, z których możemy czerpać, są poszczególne książki. Przykładowo, istnieje możliwość przytoczenia na początku utworu cytatu lub myśl przewodniej, które zaczerpniemy z istniejącego już dzieła. Należy ten cytat jednak odpowiednio opisać, wskazując jego pierwotne źródło i autora. Jeżeli chcemy zaznaczyć naszą inspirację w bardziej subtelny sposób, możemy użyć tzw. „magii pierwszego zdania”. Polega ona na tym, że pierwsze zdanie w naszym utworze jest nawiązaniem do tego znajdującego się w materiale źródłowym. Przykładowo, oba utwory mogą zaczynać się zdaniem wskazującym na godzinę rozpoczęcia akcji, przy czym w obu przypadkach musi być ona taka sama.

Wiele inspiracji można również czerpać z otaczającej nas rzeczywistości: miasta, w którym żyjemy, miejsca, gdzie spędzamy wakacje, miasteczku, do którego trafiliśmy przypadkiem. Warto zajrzeć też do zbioru mitów i legend dotyczących np. najbliższej okolicy, ponieważ możemy znaleźć tam coś ciekawego, co skłoni nas do napisania nowej opowieści.

Na koniec spotkania padło pytanie o to, jak prawo autorskie zapatruje się na tworzenie opowiadań przy pomocy AI lub tylko przez AI. Na chwilę obecną jest to nieuregulowane, ale w przyszłości najpewniej pojawią się obostrzenia, które będą zapobiegać plagiatowi poprzez pociągnięcie właściciela systemu do odpowiedzialności.

Tekst: Weronika Gruca

***

Czy Szatan grał w D&D?

W prelekcyjnej sali tegorocznego Opolconu zgromadziła się pełna sala słuchaczy, aby usłyszeć, co do powiedzenia na temat szatana i jego powiązań z grami fabularnymi ma Jagoda Jarosz, znana również jako „KotZbyszek”. Zagłębiła się ona w ten temat i postanowiła sprawdzić, skąd strach przed satanizmem w Stanach Zjednoczonych i jak wiążą się z nim gry fabularne. 

Według prelegentki panika związana ze środowiskami satanistycznymi w USA zaczęła się w 1980 r., gdy psychiatra Lawrence Pazder opublikował książkę Michelle Remembers, w której opisał przebieg sesji terapeutycznych jednej ze swoich pacjentek. Dzięki hipnozie udało mu się skłonić ją do opowiedzenia rzekomo prawdziwych i niezwykle traumatycznych wspomnień z dzieciństwa. Wśród nich były szczegółowe opisy traum spowodowanych przez satanistyczne kulty. Niedługo później pojawiło się wiele innych historii, które opisywały podobne przeżycia. Psychologowie zaczęli zastanawiać się, jak zapobiegać tragediom powiązanym z satanistycznymi kultami, zmartwieni rodzice donosili na osoby rzekomo związane z nimi, a w całym kraju wybuchła zbiorowa panika.

Następnie pojawił się koncept „wojny duchowej”, czyli wojny między aniołami i demonami odbywającej się na planie materialnym – Ziemi. Rozpropagowali go eksperci od kampanii misyjnych związani ze środowiskami ewangelickimi, którzy twierdzili, że możemy walczyć z demonami i powodowanymi przez nie opętaniami, wypowiadając na głos ich prawdziwe imiona. Takich istot jest ponoć niezwykle wiele, a wśród ich imion znalazły się np. „Dungeons & Dragons”, „kamienie nerkowe”, „stres” czy frustracja”. Do dzisiaj istnieją strony internetowe, na których możemy znaleźć informacje na ten temat, a prelegentka pokazała nam jedną z nich – DemonBuster (wchodząc na stronę, uważajcie na głośną muzykę graną na organach).

Pierwszą ofiarą tzw. satanic panic związaną ze środowiskiem gier fabularnych był niejaki James Dallas Egbert, który pewnego dnia zostawił w swoim pokoju list pożegnalny i opuścił dom, aby popełnić samobójstwo. Wynajęty przez rodziców prywatny detektyw zbadał sprawę zniknięcia chłopaka i zwrócił szczególną uwagę na jego grę w Dungeons & Dragons – w USA bardzo popularne były wtedy kluby, w których dzieci i młodzież grywały w D&D i niejednokrotnie wykorzystywano takie sesje gier w celach edukacyjnych. Według detektywa takie rozrywki mogły mieć duży wpływ na samobójcze zapędy chłopaka, a rodzice mogli winić grę za tragedię, która miała spotkać ich syna. Po pewnym czasie jednak okazało się, że chłopak nie zdołał odebrać sobie życia i przez rok mieszkał u wuja. 

Gdy inny amerykański nastoletek, Irving Pulling, popełnił samobójstwo, jego matka, Patricia Pulling, uzasadniła tę tragedię zaangażowaniem syna w grę w D&D i inne podobne rozrywki i poświęciła całe swoje życie walce z nimi. Założyła ona grupę mającą na celu działanie przeciw grom fabularnym i w pewnym momencie została nawet uznana za eksperta w sprawie kultystów satanistycznych. Pojawiała się w wielu programach telewizyjnych i to z jej słów czerpali wiedzę rodzice. Na pewnym etapie uwierzyły jej nawet organy ścigania, które utworzyły specjalne jednostki poświęcone przestępstwom popełnianym przez graczy D&D. Ponadto organizacja Pulling rozpowszechniała swoje materiały w ośrodkach edukacyjnych i kościołach, co doprowadziło do zakazu grania w D&D w wielu szkołach. Patricia Pulling była głównym prowodyrem działań mających na celu pogorszenie reputacji gier fabularnych i zakazanie gry w nie, a po jej śmierci wszystko stopniowo ucichło. 

Na koniec prelegentka pokazała słuchaczom fragment filmiku Law Enforcment Guide to Satanic Cults, w którym specjalista od ścigania satanistów i rzekomo były wysoki kapłan jednej z takich organizacji pokazuje, jak szukać ich śladów. Pokazany fragment prezentował wątpliwej jakości nagranie, w czasie którego prowadzący programu szukał znaków satanistów w amerykańskim parku i tłumaczył widzom, jak znajdowane przez niego na każdym kroku przedmioty powiązane są z wszechobecnymi satanistami. Nagranie wywołało wśród widowni więcej śmiechu niż strachu i raczej nikt nie uwierzył w to, że sataniści zostawiali w latach 90. XX w. tak wiele oczywistych śladów swojej obecności w amerykańskiej przestrzeni publicznej. Na tym zakończyła się prelekcja i każdy obecny na sali gracz lub mistrz gry zaangażowany w rozgrywki Dungeons & Dragons mógł dowiedzieć się, jak blisko zła i satanizmu znajduje się według niektórych osób i organizacji sprzed lat.

Tekst: Adrian Kokot

***

Z Wattpada na papier

Prelekcja poprowadzona była przez debiutującą autorkę fantastyki młodzieżowej, która z zawodu jest nauczycielką – Ewę Wnuk. Opowiedziała ona o tym, jak samemu zainicjować wydanie naszej książki, a nie tylko bezczynnie czekać na to, aż jakieś wydawnictwo nas znajdzie. Wiem, że niektórych może przerażać słowo „Wattpad” w tytule tej prelekcji, zwłaszcza po tym, jaką wątpliwą sławę zebrały książki pochodzące z niego w ostatnich latach. Nie martwcie się, nie będzie tak źle.

Wattpad, o którym mowa, to pewnie większości czytelników znana aplikacja, na której można tworzyć i publikować własne opowiadania. Początkowo była ona miejscem do zamieszczania fanfiction, a z czasem zaczęło pojawiać się na niej więcej opowiadań autorskich. Zmienił się też sposób funkcjonowania aplikacji – pierwotnie dostęp do wszystkich opowiadań był darmowy, teraz autor może ukryć swoje utwory za paywallem.

Jednak z tego, co powiedziała Ewa Wnuk, wynika, że Wattpad sprawdza się także bardzo dobrze jako jeden z mierników popularności naszej książki. Jeżeli opublikowana przez nas książka osiąga duże zasięgi w aplikacji, możemy zacząć zastanawiać się nad próbą jej wydania, ale o tym później. Drugim wskaźnikiem, który należy wziąć pod uwagę, jest popularność naszego konta na TikToku. Ten czynnik jest prawdopodobnie nawet ważniejszy, ponieważ to właśnie na ten portal społecznościowy szczególną uwagę zwracają wydawnictwa przy podejmowaniu decyzji o wydaniu publikacji.

Po tym, jak już osiągniemy w miarę dobre zasięgi (ok. 15–20 tys. obserwujących), możemy zacząć zastanawiać się nad tym, czy chcemy wydać naszą książkę. Jeżeli się na to zdecydujemy, to musimy przeczytać ją całą od początku do końca kilka razy i wyłapać tyle błędów językowych, stylistycznych i logicznych, ile jesteśmy w stanie. Autorka przytoczyła tutaj zasadę Krzysztofa Piersy, głoszącą, że muszą być co najmniej trzy drafty książki przed wysłaniem jej do wydawnictwa. Drafty to kolejne wersje tekstu, które są samodzielnie poprawiane przez autora. Warto także znaleźć sobie dwóch lub trzech tzw. beta-readerów, (najlepiej osoby, do których mamy zaufanie, a które nie pracują dla wydawnictwa), aby sprawdzali nasz tekst. Podczas każdego ze sprawdzeń dobrze pamiętać, że istnieje coś takiego jak minimum wydawnicze, czyli minimalna ilość znaków, jaką musi zawierać tekst. Zazwyczaj wynosi ono ok. 40 tys. znaków (nie licząc spacji).

Dopiero po tym wszystkim możemy przystąpić do poszukiwania wydawcy. Przy poszukiwaniach należy wziąć pod uwagę tematykę publikowanych przez wydawnictwo książek, opinię, jaką ma ono w środowisku wydawniczym, oraz model wydawniczy, który stosuje. Tutaj autorka mocno przestrzegała przed korzystaniem z modelu typu vanity, który naciąga początkujących pisarzy na duże kwoty i przy pomocy którego wydawane są publikacje o wiele gorszej jakości niż te w klasycznych wydawnictwach.

Kiedy będziemy mieli już listę interesujących nas wydawnictw, musimy przygotować propozycję wydawniczą. Potrzebne wytyczne można znaleźć na stronach poszczególnych wydawnictw, więc nie możemy wysyłać do każdego miejsca tego samego maila. Zazwyczaj w wytycznych znajdują się biogram (napisany w trzeciej osobie liczby pojedynczej), streszczenie lub konspekt książki oraz odpowiednie załączniki. Po wysłaniu maila czekamy na odpowiedź. Może minąć od trzech do sześciu miesięcy, zanim się jakąś otrzyma, o ile w ogóle jakąkolwiek się otrzyma. Z tego powodu prelegentka zalecała wysyłanie maili hurtowo do większej ilości wydawnictw, aniżeli do każdego z osobna. Następnie oczekujemy na ich odpowiedzi.

W tym momencie pojawiają się dwie ścieżki, na które możemy trafić:

  • brak jakiejkolwiek odpowiedzi / wszystkie odpowiedzi negatywne

Wtedy możemy zacząć wprowadzać poprawki do naszego tekstu, uwzględniając informacje zwrotne, które otrzymaliśmy od wydawnictw, lub po prostu poprawiając słabsze momenty naszej książki. Możemy także poczekać i spróbować ponownie, bo może dane wydawnictwo nie chce wydać książki o tej tematyce teraz, ale jest na to szansa w przyszłości. Jeżeli nie chcemy zbyt długo czekać, to możemy w międzyczasie spróbować z inną książką lub z innym wydawnictwem.

  • odpowiedź pozytywna

Pierwsze, co robimy – konsultujemy się z prawnikiem, który sprawdzi naszą umowę i orzecze, czy nie ma w niej kruczków prawnych działających na naszą niekorzyść. Po tym, jak umowa jest już sprawdzona i podpisana, rozpoczyna się proces wydawniczy. Wydawca kieruje książkę do swojego działu korekty i wyznacza grafika do stworzenia okładki. Wszystkie te decyzje powinny być konsultowane z autorem książki, który dodatkowo w tym czasie powinien pracować nad dalszym poszerzaniem grona czytelników oraz czynnie promować książkę zarówno przed wydaniem, jak i po nim.

Widać więc, że napisanie własnej książki to nie lada wyzwanie, na którym jednak praca się nie kończy. Aby ją wydać, należy włożyć co najmniej tyle pracy, co w samo jej stworzenie.

Tekst: Weronika Gruca

***

Wyzwania, problemy i radości polskiego debiutanta

Niedzielą Opolcon i odbywające się na nim spotkania świeciły pustkami. Związane zapewne to było z pogarszającą się sytuacją powodziową na pobliskich terenach. Wiele ze spotkań mających się odbyć tego dnia zostało odwołanych. Jednym z tych, które szczęśliwie się odbyło, było to prowadzone przez Maksymiliana Jakubiaka, twórcę m.in. Dziennika sir Collina.

Jakubiak, jak przeważająca część autorów na tego typu spotkaniach, zaczął od tego, że aby wydać książkę, musimy ją najpierw napisać. Miał on jednak świadomość, że nie każdy jest w stanie cały czas pisać z taką samą systematycznością, dlatego zaproponował jedno rozwiązanie, którego można spróbować, gdy zabraknie nam motywacji do dalszej pracy – ustalić limit, do którego będziemy dążyć, np. pięć stron na tydzień.

Zwrócił także uwagę na to, aby już samemu, jako autor, nauczyć się zasad ortograficznych i gramatycznych oraz przestrzegać ich na etapie pisania, a potem na etapie korekty odautorskiej. Programem, który może pomóc autorom niepewnym swoich zdolności w tym zakresie, jest Ortograf. Nie wyłapie on wszystkich błędów, ale będzie w stanie wyłapać te najprostsze i krótko opisać, dlaczego należy zapisać dany fragment w inny sposób. Jakubiak wspomniał także o kilku zasadach łamania stron, na które należy zwracać uwagę. Tutaj można za wzór wziąć dobrze złożoną książkę i na niej się wzorować.

Następnie prelegent przeszedł do przedstawiania możliwości wydawniczych, przed którymi staje debiutujący autor. Klasycznym sposobem jest publikowanie książki przez wydawcę, istnieje jednak pewna możliwość negocjacji i wydania utworu „pół na pół” z wydawcą (koszty dzielone są wtedy po równo między zainteresowanymi stronami). Ta opcja nie zawsze jest możliwa, gdyż nie wszystkie wydawnictwa się zgodzą na taki model wydawniczy. Ostatnią opcją, którą mogą rozważać debiutanci, jest wydanie książki całkowicie własnym nakładem. Z tą ścieżką łączą się jednak pewne problemy (jak uzbieranie funduszy na wydanie publikacji), a odpowiedzialność za cały proces wydawniczy należy tylko i wyłącznie do autora. W przypadku self-publishingu, nawet jeżeli np. ilustracje w książce są zrobione po znajomości, to należy spisać umowy i utrzymać relację biznesową, ponieważ unikniemy wtedy dodatkowych komplikacji.

W tym momencie skończyła się część wykładowa i rozpoczęła się sesja pytań uczestników. Padały pytania na tematy dotyczące procesu pisania, np. o ilość czasu poświęconego na napisanie jednej książki, o to, czy ciężko jest utrzymać narzucone przez siebie limity pisania oraz czy warto tworzyć konspekt książki. Były także te dotyczące stricte tworzenia świata, np. czy magia pojawiająca się w naszym opowiadaniu powinna mieć jasno określone granice tego, co może i tego, czego nie może zrobić.

Spotkanie minęło w przyjaznej atmosferze i bogate było w wiele ciekawych informacji przydatnych dla początkujących autorów.

Tekst: Weronika Gruca


Tekst wstępu: Maja Fidler
Grafika główna: Opolcon

Zdjęcia: Adrian Kokot, Weronika Gruca, Weronika Sagan