Zbieżność osób i imion jest przypadkowa i wynika z szacunku dla pacjentów.

Przebywanie w szpitalu nigdy nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy, nikt o tym nie marzy. Rzadko zdarzają się pacjenci, którzy lubią przebywać w tym miejscu oraz dostosowywać się do pewnego rodzaju rygoru. Rodzinę mogą wówczas widzieć w określonych godzinach. Wszystko to się jednak drastycznie zmieniło przeszło rok temu, w momencie wybuchu pandemii. Życie pacjentów w szpitalach w pewnym sensie stało się jeszcze cięższe. Teraz mają do dyspozycji jedynie telefon. Mogą porozmawiać z rodziną, tylko na odległość, niektórzy pacjenci mogą skorzystać z opcji wideorozmowy, ale to i tak nie zastąpi im faktycznej obecności bliskich.

Wtedy pozostaje już tylko personel w danym szpitalu, na danym oddziale. Pracując od kilku miesięcy w tymczasowym szpitalu covidowym, nigdy wcześniej nie przeprowadziłam tylu rozmów. Chorzy znajdujący się w szpitalach są spragnieni kontaktu z żywym człowiekiem, chociaż na początku przeraża ich ten biały kombinezon, maseczka, przyłbica i kilka par rękawiczek na dłoniach. Nie mogą zobaczyć twarzy osób, które się nimi opiekują, widzą jedynie oczy.

Pacjentka z łóżka obok odeszła

Miałam kiedyś pacjentkę, panią w wieku 65–68 lat, podeszłam do niej wykonać rutynowe pomiary ciśnienia krwi, saturacji itp. Zbliżam się i witam: „Dzień dobry Pani Bożeno, jak to się Pani dzisiaj czuje?”. Mina Pani Bożeny staje się coraz to bardziej wystraszona, spogląda na mnie i pyta: „Ja to mam do Pani pytanie. Nie postawiliście z lekarzami na mnie krzyżyka? Nie przestaniecie mnie leczyć, bo nie rokuję? Nie wiem, czy mi się to śniło, czy nie, ale miałam takie wrażenie, że ktoś powiedział, że ja to już tylko na stracenie”. Patrzę na Panią Bożenę oniemiała i przez kilka sekund nie wiem, co powiedzieć, po czym tłumaczę: „Pani Bożeno, nikt, ale to nikt nie postawił na pani krzyżyka. Walczymy o wszystkich tak samo, czyli do końca. Musiało się Pani coś przyśnić, ile to Pani już u nas jest? Dwa tygodnie?” Pani kiwa głową i zaczyna płakać: „Bo mnie się naprawdę wydawało, że ja to stąd tylko w czarnym worku wyjadę, że nigdy więcej rodziny nie zobaczę! Tutaj w nocy pani Kasia zmarła, już było dobrze, już pan doktor mówił o tym, że zacznie myśleć nad wypisem, a ona w nocy zmarła”. Patrzę na miejsce, które faktycznie dzień wcześniej zajmowała wspomniana pacjentka, a ono jest całkowicie puste, łóżko zasłane, monitor wyłączony. Wszystko przygotowane dla kolejnego pacjenta.  Z powrotem patrzę na panią Bożenę: „Pani Bożeno, spokojnie. Gwarantuję Pani, jak tu stoję, że nikt nie postawił na pani krzyżyka i będziemy się starać jak tylko możemy, żeby pani wróciła do rodziny. Musi nam Pani, jednak pomóc i stosować się do naszych zaleceń”. Rozmawiając z panią Bożeną, cały czas ściskam ją za dłoń, żeby dodać jej otuchy, a ona ociera oczy i mówi  z wyraźną ulgą w głosie: „Dziękuję, kochanie. Tak bardzo jestem wam wszystkim wdzięczna, dziękuję”.

Jeden z trzech

Innym razem podchodzę do starszego pana, który leżał w szpitalu już przeszło trzy tygodnie. Na początku sąsiednie łóżka zajmowała synowa oraz żona, panie szybciej pokonały chorobę, niestety panu Zbigniewowi się nie udało. W dniu, kiedy miał zostać zaintubowany, ponieważ jego stan coraz bardziej się pogarszał, podeszłam do niego: „Panie Zbigniewie, tak jak lekarz powiedział, zostanie Pan zaintubowany. Nie chciałby Pan zadzwonić jeszcze do żony i ją poinformować, że przez jakiś czas nie będzie z Panem kontaktu?”. Pacjent pokiwał zmęczony głową i wskazał na telefon, który mu podałam. Wybrał numer do żony: „Eluniu, kochanie… posłuchaj, będą mnie za chwilkę… intubować. Przez jakiś czas się nie usłyszymy… Nie martw się… pozbieram się i wracam do domu”. Było widać jak na dłoni, że ta króciutka rozmowa jest niemal tak samo wyczerpująca jak maraton. Pan Zbigniew odkłada telefon na łóżko i spogląda na mnie: „Dziękuję Pani…, że zajmowała się Pani całą… naszą trójką. Zawsze Pani… przychodziła choć na… chwilkę się pośmiać”. Pan Zbigniew z rodziną znajdował się w szpitalu, gdy jeszcze było w nim jedynie 40 pacjentów, znałam każdego. Wiedziałam kto, jaką książkę czytał, kto ile czasu już u nas spędził. Znałam żonę i synową pana Zbigniewa, którym bardzo współczułam i nie byłam w stanie sobie wyobrazić, co teraz czują.

W pracy gra się w kalambury?

W marcu do naszego szpitala zawitał młody 30-kilkuletni mężczyzna, obcokrajowiec słabo mówiący po polsku. Jego stan był w miarę dobry. Tak jak zawsze, podczas wieczornej zmiany podeszłam do niego spisać parametry: przepływ i rodzaj tlenoterapii, ciśnienie itp. Jednym słowem rutyna. „Dobry wieczór Panie Peterze. Jak się Pan dzisiaj czuje?”. Pacjent usiadł na łóżku i z uśmiechem mówi: „Dziękuję całkiem dobrze”, spoglądam na monitor, z którego spisuję parametry: „Saturację ma Pan całkiem niezłą, nawet zaryzykuję stwierdzenie, że lepszą niż ja w tej chwili”. Pan spojrzał na mnie i oświadcza: „Nie bardzo rozumiem, co Pani powiedziała”. Powtórzyłam komunikat, sądząc, że nie zrozumiał mnie przez maseczkę, a okazało się, że nie rozumiał słowa „saturacja”, zapytałam pacjenta wówczas czy woli, żeby rozmawiać z nim po polsku, czy po angielsku. Pan wolał, aby rozmawiać z nim po angielsku, chociaż i tu nie obyło się bez śmiechu, żeby wszystko wytłumaczyć, trzeba było wykazać się lekką kreatywnością, wynikało to z tego, że pacjent nie znał medycznego słownictwa, ale pod koniec powiedział: „Był dzisiaj u mnie lekarz i też mi to tłumaczył, ale nie bardzo to zrozumiałem. Dziękuję, że mi to jeszcze raz wytłumaczyłaś, teraz jestem spokojniejszy i wiem, co lekarz do mnie mówił”.

Kobieta z wolą walki

Miałam przyjemność opiekować się pacjentką w wieku około 60-kilku lat, która pomimo zaawansowanego oraz ciężkiego zakażenia nie traciła woli walki. Pani była niestety schorowana oraz miała kilkanaście nadprogramowych kilogramów, co nie ułatwiało jej zadania, miała spore problemy z oddychaniem, ale zawsze mówiła: „Ja się nie poddaję! Wyjdę stąd i wrócę do domu, będę was słuchać!” Wszyscy dopingowali panią Krystynę: „Pani Krysiu da pani radę!”, na co ona zawsze się śmiała: „Pewnie, że dam! Z takimi aniołami stróżami to nie ma innej opcji. Dziękuję, że się tak mną zajmujecie!” Niestety pani Krystyna, pomimo wielkiego samozaparcia, tę bitwę przegrała. Nigdy później ani wcześniej nie widziałam osoby z tak widoczną wolą walki.

Anioły w kombinezonach

Kończąc swoją pracę, podczas jednego z kwietniowych dyżurów podchodzę do ostatniego przydzielonego mi chorego i ponownie wykonuję procedury pomiaru parametrów, na koniec żartuję: „To jak Panie Stanisławie, ma Pan jakieś skargi czy zażalenia?”. Na co tylko słyszę: „Zażalenia? Na was? Przecież wy to aniołami jesteście!” Śmieję się i odpowiadam: „Przecież skrzydeł nie mamy!”, co zostaje jedynie skwitowane: „Bo chowacie je w kombinezonach”.

Pacjenci lub rodziny pacjentów często pytają personel szpitala, jak mogą się odwdzięczyć. Czy przynieść nam jakąś kawę, herbatę czy coś innego. Na co zawsze odpowiadamy: „Wystarczy szczere – dziękuję. To nasza praca, którą wykonujemy najlepiej jak potrafimy, «dziękuję» wystarczy”.

 

Tekst: Anna Grobelka
Zdjęcie